Macie tak czasem, że budzicie się rano i czujecie, że
potrzebujecie zrobić sobie prezent, coś niewielkiego, ładnego, żeby się nagrodzić? Tak, wiem, że
kupiłam sobie dziś książkę, ale nie o to chodzi. Myślę raczej o tym, żeby zrobić
sobie coś dla siebie, samemu.
Po serii koszmarów, które nie opuszczają mnie ostatnio ani
na krok, obudziłam się tak zmęczona, że pomyślałam, zrób to! Wyprasowałam
ciemnoniebieską grubą satynę bawełnianą, potem trochę, bladoniebieskiej, takiej wpadającej w srebro, pięknej na dodatki, narysowałam
wzór i z zapałem przystąpiłam do krojenia. Później szyłam, bardzo się starałam,
nie spieszyłam się i w końcu wyczarowałam sobie cudo: piękną, zwiewną i seksowną
koszulkę nocną. Na koniec, aby sprawić sobie radość, postanowiłam ją przymierzyć
przed lustrem i… tu zaczęły się schody.
Spójrzcie na kolejność: prasowanie, rysowanie,
krojenie, szycie i przymiarka, cóż, właśnie tak, zapomniałam o mierzeniu. Mój wykrój
oparłam o wcześniejszą koszulkę. Nosiłam ją ostatnio na początku lata, a że już
wtedy zaczęłam mocno się zaokrąglać cieszyłam się, że jest rozciągliwa.
Niestety, bawełniana satyna nie jest. A ja nie ważę już tyle co latem. :(
Moja młodsza córka patrząc, jak próbuję zdjąć z siebie zaklinowany
na piersiach materiał nie tylko pospieszyła mi z pomocą, ale i dała dobrą radę,
mówiąc: „mamusiu, wstaw tu sobie z boków takie paski, to się poszerzy”. Nie
wstawiłam ich z boku. Rozcięłam tył i wszyłam dodatkowy pas materiału i wtedy
okazało się, że nie tylko jest za dużo, to jeszcze się nie układa. Wieczór
spędziłam siedząc w samych majtkach przy maszynach do szycia robiąc zaszewki,
wszywając gumki, dopasowując stanik, a
ostatecznie nawet skracając (na wyraźne żądanie męża|) o całe 15 centymetrów.
Skończyłam przed dziesiątą, jestem dzielna. Jeszcze pranie,
prasowanie i upragnione noszenie. I tylko ten komentarz zadowolonego z efektów męża oglądającego wiadomości: „co, na 81
miesięcznicę sobie uszyłaś?” – bezcenny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz