KIEDY RZEKŁEM: „ŁOŻE MOJE MNIE POCIESZY,
MOJE ŁÓŻKO
POMOŻE MI ZNIEŚĆ MOJE ZATROSKANIE,
WTEDY TY PRZERAZIŁEŚ MNIE SNAMI I WIZJAMI MNIE
PŁOSZYSZ TAK,
IŻ DUSZA MOJA WYBIERA UDUSZENIE,
ŚMIERĆ RACZEJ, NIŻ
MOJE KOŚCI „. HIOBA 7:13-15
Nic tak człowieka nie dręczy jak jego własne koszmary.
Mgliste, niezakotwiczone w miejscu i czasie opowieści, które zmętnione jak
bagnisko wciągają i pochłaniają jaźń, wysysają siły i nim opustoszą mózg z tego, co mogłoby nieść
uniesienie, ryją w pamięci szlaki nie do zapomnienia. A szkoda, bo potem nijak się pozbyć tych
choler nie można.
Basia rozmyślała. Nie czyniła tego chętnie. Po prostu, gdy się zbudziła, nie odczuła tego wcale, jakby nadal
spała. Wyszykowała się do pracy jak na
autopilocie i właściwie od kilku godzin siedziała w zimnej hali, gdzie miała
sortować cebulę. Ogromna Ukrainka, Tania, wciąż stawała nad nią i darła ryja
jak zgniłymi rybami rzucając obco brzmiącymi bluzgami. Wszyscy wiedzieli, że
jest tu kierowniczką ze względu na kwalifikacje nabyte na przydrożnych
parkingach. Nikogo już nie dziwiło, że chamsko kazała się Polakom i w Polsce
uczyć ukraińskiego. Przywykli. W końcu co dupa szefa, to kierownik. Zawsze tak
było. Tania, osoba absolutnie niedroga, zgodnie z imieniem, a do tego poganiaczka
niewolników, po raz kolejny stanęła nad
Baśką patrząc jej na ręce, a ona wciąż myślała o śnie.
Kiedy się człowiek
naogląda i nasłucha, a potem ma od tego koszmary, to zamyśla się częściej, niż by sam
chciał. Ręce wykonują pracę niemal automatycznie, więc pewnie uda się jej z
osiemset wyciągnąć do wypłaty. Tym razem nie da się oszwabić tej szmacie. Nie pozwoli sobie niczego potrącić. Zaplanowała,
że w tym miesiącu nakradnie ile wlezie cebulek tych wielkich lilii, co pachną
tak obłędnie, że nie da się spać w ogrodzie, a potem puści po sąsiadkach, to
chociaż trochę nadgoni, bo nijak nie starczało jej na opłaty i jedzenie. Ta
praca i nędzna pensja zmusiły ją do powrotu do rodziców na jeden pokój z
walniętym bratem i jego wielkim psem. To nie był powód do radości.
Zawieszki w głowie Baśki powstawały z powodu konkretnego snu.
Nietypowego i orającego jej pamięć, odkładając się bruzda za bruzdą i nijak nie
mogła tego niepamięcią zabronować. Nie dało się nasiać na wierzchu niczego
innego. Nic nie chciało się przyjąć. Ni cholery. Ani „M jak mydło”, ani
„Szkoła”. Nic nie działało.
Śniła, że była świętą, ale nie jakąś tam pierwszą lepszą,
tylko szkolną świętą. Stała na korytarzu szkoły zawodowej, którą skończyła z
takim trudem. Szkoły w której straciła dziewictwo poprawiając zera z klasówek z
matmy, bo profesor uważał, że zero to ocena na jaką zasługuje. Nie myśląc wiele
zapłaciła w pierwszej klasie i zawsze już poprawiała zera ze sprawdzianów w
kantorku za gabinetem matematycznym po siódmej lekcji. Nawet nie patrzyła w
tamtą stronę. Teraz stała nieopodal drzwi do salki religii, tej samej, w której
w trzeciej klasie zamknęły drzwi i rozebrały do naga młodego wikarego a potem
nie przestawały go dotykać i ocierać się o niego zmysłowo, aż przestał walczyć
i sprawiając, że jego wytrysk ochlapał biurko i leżący na nim dziennik. On był
jeden, ich było dwadzieścia. Nawet trochę się bronił. Więcej nie przyszedł na
zajęcia z nimi. Nie przyszedł też nikt na zastępstwo, więc po prostu szybciej
szły do domu. Żadna nie miała wyrzutów sumienia, to przecież była taka niewinna
zabawa.
Korytarz rozświetlało światło. Było bezczelnie jasne. Nie
oślepiało, bo świeciło zza jej pleców, nagle wszystkie dzieci, takie małe,
przedszkolne, zaczęły na nią pluć i strzelać oślinionymi papierkami, poczuła
się mokra i prześladowana. Było jej smutno. Ruszyła naprzód, a tam wyzywał ją
dyrektor z głową rotwailera. Krzyczał, że puszczalskim sukom mówi: nie! To było
dziwne w pysku psa. Patrzyła na niego w wyższością i cytowała: „PRZED BICZEM
JĘZYKA ZOSTANIESZ UKRYTY I NIE BĘDZIESZ SIĘ BAŁ ZŁUPIENIA GDY PRZYJDZIE”. [i] Nie wiedziała skąd się wzięły te słowa, ale
bardzo pasowały do sytuacji. Dyrektor zniknął. Zastąpiła go syrenka Arielka .
Zgięła się w rybim ukłonie i poprosiła o łaskę. Święta, którą była Baśka nie
bardzo wiedziała, czym jest łaska, znała tylko: „bez łaski”, które rzucała
matka, gdy sama szła wynieść śmieci, bo nikt nie chciała się ruszyć, więc
powiedziała tylko: weź sobie i poszła dalej. Podłoga korytarza stawała się
krzywa i coraz bardziej bolały ją stopy. Puchły, zmieniały kolor to na zielony,
to na żółty. Nagle pękły i w szczelinach pojawiły się kiełki roślin. Owies,
pomyślało święte dziewczę i krzyknęło: „
CZY MOJA MOC JEST Z KAMIENI? ALBO CZY CIAŁO MOJE JEST W MIEDZI?” [ii]
nabrała powietrza i poprosiła jeszcze: „DAJCIE
MI COŚ, ALBO PODARUJCIE MI TROCHĘ WASZEJ MOCY”. [iii]
Potem wybuchły jej ręce i zakwitły na moment nim zmieniły się w dynie, wielkie
i ciężkie jak siaty z netto. Potem ze stołówki przybiegły konie, by skubać jej
kiełkujące stopy. Była ważna dla nich, dla całego wszechświata, była święta i
świetna i ktoś orał jej plecy i zasiewał w nich dziecięce główki z których
zamiast ludzi rosły półtusze wieprzowe. A ona była już taka zmęczona i bolały
ją nogi.
„TAK DANO MI W POSIADANIE NIC NIE WARTE MIESIĄCE KSIĘŻYCOWE
I WYLICZONO MI NOCE NIEDOLI” [1],
westchnęła głośno i rozpłakała się nad swoim ciężkim losem karmy dla zwierząt i
ludzi, potem już był tylko tłum skandujący że: ”CZŁOWIEK NARODZONY Z NIEWIASTY
ŻYJE KRÓTKO I JEST PRZESYCONY NIEPOKOJEM”, jej niepokojem były pękająca skóra i
wysypujące się przez nią zboże. Pewnie owies, bo wsuwały go konie.
Jedli ją, jedli, aż zjedli całą, do ostatniej okruszyny i
nic nie zostało ze szkolnej świętej. Nikt jej nie ratował, ani młody ksiądz
spętany kokonem wstydu, ani matematyk w za krótkich portkach i czerwonych
szelkach. Dyrektor aportował rzucane mu ukraińskie słowa… słowa…
Tania stała nad nią i darła ryja nie wiedziała jak długo.
Pokiwała głową jak piesek zza tylnej szyby starej skody sąsiadów i wzięła się
do roboty. Przemyślała to.
Właściwie, wszystko
było jasne. Na jej nogach uwalił się pies. Nie był lekki, dlatego bolały. Gdy
zasnęła jej szalony brat, przeżywający kolejną młodzieńczą fascynację, włączył sobie Biblię w mp3. Właśnie leciała
księga Hioba. To wszystko wyjaśniało.
Tylko jedna durna myśl tłukła się po ugorze,
jaki pozostał z jej mózgu po tej nocy: skąd tam się wzięły konie? I co to
znaczy, gdy jedzą ci nogi?
Fraktal autorstwa Rogera Johnstona
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz