czwartek, 30 listopada 2017
Świąt nie będzie.
No to świąt nie będzie, pomyślał ze smutkiem Mikołaj podnosząc się z gleby i zbierając swoją umorusaną czapkę. Miał straszny tydzień, walczył i walczył, ale właśnie poległ ostatecznie. Miał dość. Wstał, otrzepał się z kurzu i błota, nawet przez moment potupał butami, jakby miał nadzieję, że w ten sposób sprawi, iż gruba warstwa mokrej brei zniknie z jego łokci i kolan. Mordę miał raczej całą, trochę mu się z nosa lało, ale po takim bucie na twarzy poddałby się i puścił farbę każdy kinol. No trudno. Jego kariera właśnie dobiegła końca. Wszyscy powinni się o tym dowiedzieć, trzeba by zrobić taki wpis na fejsie: „Mikołaj rezygnuje” albo jakiś bardziej dramatyczny, może: „cała prawda o porażce Mikołaja”.
A tak bardzo się starał, ale co zrobić, zesrało się i niczego już nie naprawi. Usiadł na ławce, wyjął szlugi i postanowił nie zadręczać się koszmarem minionego tygodnia. A przecież zaczęło się tak niewinnie w poniedziałek, od zwykłego przeglądu, bez którego pracować się nie da, a który od lat załatwiał u znajomego diagnosty. Beztrosko jak co roku zaparkował sanie na podjeździe, wyjął flachę łiskacza dla pana Janeczka, a tu cisza, Jasio nie tylko nie wynurzył się z warsztatu jak z brzucha smoka, ale i okazało, że ma teraz kwaterę dwa metry pod ziemią.
Nowy majster zerknął na sanie i od razu pokręcił głową. Stare były, wiadomo. Podwozie przegniło i w dodatku okazało się, że gazy, które produkują renifery przekraczają dopuszczalną normę o dobrych kilka razy. On przez tyle lat przywykł, że zwierzaki smrodzą latając, a Unia niestety jeszcze nie. Niby nic, ale jednak cios. Na domiar wszystkiego cudowne Tico Mikołaja żadnym sposobem nie mieściło się do kominów, ale wtedy wciąż jeszcze był dobrej myśli. W końcu miał doskonały zespół i razem mogli zawsze coś wymyślić. Gdy wrócił do siebie odkrył, że zabawki nie są gotowe, bo Związek Zawodowy Elfów - Spolegliwość nie otrzymał podwyżki inflacyjnej, nie wspominając nawet i premii uznaniowej. Praca stanęła. Strajkujący grali w karty, popijali kakao i robili sobie selfie. Cóż z próżnego i Salomon nie naleje. No bo niby skąd Mikołaj miał wziąć na podwyżki? Przecież jego działalność miała charakter wyłącznie charytatywny. Gar zupy by zorganizował gdzieś z Caritasu, ale kasę?
Chcąc nie chcąc usiadł w warsztacie i zaczął pracować sam, myśląc, że jak da dobry przykład, to strajk się skończy, Elfy zwiną styropian i całe zdarzenie po prostu przejdzie do historii w imię wyższego dobra, ale zamiast tego doczekał się histerii, krzyków i jęków. W efekcie tak sobie przywalił młotkiem w paluch, że zaczął kląć na czym świat stoi, budząc powszechne zgorszenie. Ten plan nie wypalił, trudno.
Kolejny dzień nie przyniósł żadnych rozwiązań. Renifery nadal smrodziły powyżej norm, płozy byłe tępe jak politycy, a żaden uczciwy ani nieuczciwy diagnosta nie chciał postawić mu durnej pieczątki. Za to Elfy zamówiły sobie katering na koszt firmy, bo strajk owszem był, ale przecież nie głodowy. Kartony po pizzy walały się wszędzie, a faktura za posiłek była wystawiona z czternastodniowym terminem zapłaty a to on, niestety, był płatnikiem. Ze zmartwienia Mikołaj przespał cały dzień ssąc palec i głaskając się po głowie w momentach przebudzenia, mamrocząc przy tym do siebie, że dobry Mikuś był grzeczny, jak to robiła w dzieciństwie jego przygłucha niańka.
Środa miała być dniem przełomu. Pełen werwy odpalił tico i wyruszył do biura pracy w poszukiwaniu ludzi. Najpierw z zadowoleniem zauważył, że kolejka jest tak duża, że ze znalezieniem pracowników nie powinno być kłopotów. Dopiero potem ktoś go oświecił, że oni tu przyszli po zasiłek, a nie do roboty. To było dziwne. Ci ludzie byli dziwni.
Jako przyszły szef udał się do odpowiedniego biura, gdzie rozbawiony jego ofertą urzędnik aż rozpłakał się ze śmiechu. Popukał się w czoło znacząco i zapytał, z której choinki urwał się "pan biznesmen", że proponuje ludziom pracę, za którą wcale nie planuje im zapłacić? Co prawda mieli tu takich wielu, co posiadając po cztery fury pracownikom nie dawali zarobić, bo byli aż taaacy biedni, ale ci nigdy nie przyznawali się do tego wcale i ani jednym słowem. Mydlili za to ludziom oczy, a to płacąc w fajkach z przemytu i winku z kartonu, a to wywalali ich po tygodniu, lub dwóch tak zwanego okresu próbnego na czarno, nie płacąc ani grosza. Jednak takiego tupetu jak Mikołaj nie miał żaden z nich. Po prostu zdaniem urzędnika nie dorastali mu do pięt, ale pomimo tego był nieugięty. Nie chciał zrozumieć, że to przecież dla ogólnie pojętego dobra ogółu, świąt, nastroju i tradycji. Miał to wszystko w nosie. Żadnego zrozumienia. No co za ludzie – dziwił się brodacz. Pomysły mu się kończyły, a czasu było coraz mniej. Tak to jest, jak się bierze sobie za dużo na głowę. Taki Dziadek Mróz miał do pomocy managera. Wołali ją Śnieżynka, była słodka i miała cud kolanka. Co prawda po akcji „Me too” facet poszedł siedzieć, bo złożyła obszerne wyjaśnienia, ale nawet gdy go nie było, interes się kręcił. A u niego co? Smutek, i nieszczęścia. Tego wieczora Mikołaj upił się na smutno i zasnął w stajni. Rano cuchnął tak, że rozumiał doskonale decyzję diagnostów i fakt, że nawet dobra wóda nie była w stanie ich przekonać.
Czwartek zaczął od kąpieli. Po prostu musiał. Dopiero, gdy zlał swój skacowany łeb bardzo ciepłą wodą, dotarło do niego, że nie warto tracić nadziei. Ogarnął się i na głodniaka wybrał tam, gdzie z daleka wypatrzył tłum ludzi. Młodzi, zdrowi mężczyźni pewnym krokiem wyszli z kościoła. Pobożni. Ocenił ich na oko, i był niemal pewien, że ci powinni szybko zrozumieć ideę działania dla wspólnego dobra. Niestety, kompletnie nie potrafił ich przekonać do niczego. Najpierw spuścili mu łomot, bo jak brodaty, to albo Żyd, albo Arab – obaj wrogowie narodu. Potem dostał poprawkę, bo jak chce coś robić charytatywnie, to pewnie jest od Owsiaka - czyli wróg rządu na własne tegoż rządu życzenie, a na koniec jeszcze, jakby tego było mało wściekli się, gdy wspomniał o narodzeniu żydowskiego Mesjasza. Oni wierzyli w polskiego i żaden debil w czerwonym kubraczku nie będzie im wciskał zagranicznego kitu.
Mikołaj się załamał. Miał wrażenie, że jest jedyną osobą na świecie, której zależy na świętach. Bóg nie chciał mieć z nimi niczego wspólnego. Mówił, że urodziny zawsze obchodzili jedynie poganie. Jezus nabijał się, że go od dwóch tysięcy lat lulają, idioci, jak bobasa, gdy on jest potężnym królem w niebie. W sumie coraz bardziej go to wnerwiało, bo ileż można tolerować taką ignorancję. Nic dziwnego. Nawet ludzie nie chcieli pomóc Mikołajowi. Elfy strajkowały, renifery smrodziły… nic, tylko usiąść i płakać. Zrezygnowany odpalił nową fajkę od tej, którą właśnie kończył. A potem rozejrzał się, i pomyślał, że być może ludzie poradzą sobie sami. Supermarkety zrobią im święta jak ta lala, prezenty kupią sobie sami, a duchowa otoczka… cóż, zawsze była mocno na wyrost i wydumana. Komu to wszystko potrzebne, jeśli nie handlowcom? A ci przecież świetnie sobie radzą.
Cóż było robić? Miki wstał, zgasił buciorem niedopałek i ruszył prosto do Tico rozmyślając o tym, że musi diametralnie zmienić swoje życie, babę jakąś znaleźć, dzieci narobić i z pięćset plus spłacić te cholerne Elfy, nim mu na głowę ściągną komornika.
Co go obchodzą jakieś święta? W końcu życie, które dalej się toczy to właśnie jemu zwaliło się na głowę.
wtorek, 24 października 2017
Od Papa Dance do "Ósmego cudu świata"

Papa Dance to jakiś mało istotny fragment dzieciństwa i niezwykle interesujące jest to, że właśnie kiczu najtrudniej pozbyć się w pamięci. Nie wierzycie? Na pewno pamiętacie reklamy, zbliżone do was wiekiem :) tego się po prostu nie da uniknąć. (Przykłady? Pulokolor 89, szampon Kundelek, pij mleko, czy prusakolep)
Ale o czym to ja chciałam... A ! Już wracam do sedna. Storytel.
Moją pierwszą odsłuchaną lekturą było rozkładające mnie jak kanapę ze śmiechu "Lustereczko..." Alka Rogozińskiego, ale o tym już pisałam. Potem zabrałam się za "Ósmy cud świata" Magdy Witkiewicz. Zaczęło się tak spokojnie i cudownie, że dwa dni z rzędu zasypiałam podczas słuchania. Było mi dobrze i błogo. Doskonała lektorka o głosie odrobinę zbliżonym do samej autorki i doskonałej dykcji snuła ciepłą opowieść, a główna bohaterka co chwilę to zyskiwała i traciła w moich oczach. Była taka prawdziwa, że chciałam ją udusić i przytulić. Wnerwiała mnie brakiem zdecydowania, zaciekawiała odrobinę pokręconą moralnością, bo z jednej strony żyła z Jackiem bez zobowiązań a z drugiej nie wiedziała, czy powinna postąpić z Tomaszem, jak wietnamskie kobiety po wojnie. Miała skrupuły tam, gdzie milion innych dziewczyn machnęłoby ręką i nie miała ich w miejscach, gdzie zaczyna się społeczny ostracyzm w małych miejscowościach - cóż ona na szczęście była z Gdańska. :)
Anka jest rzeczywista, podobna po trosze do każdej z nas. I ma takie zwykłe marzenia. Najzwyklejsze. Są jeszcze w jej życiu: Jacek którego nie potrafi pokochać oraz Tomasz z którym ma trzy światy i pół Ameryki, a do tego zwiedza z nim najpiękniejszą z zatok na ziemi. Część powieści opowiedzianą z punktu widzenia Tomasza czyta doskonały lektor. Ma taki głos, że uh! (Same wiecie.) Początkowo miałam wrażenie, że facet czyta przez mocno zaciśnięte zęby, ale po kilku minutach to uczucie zniknęło, a powieść nabrała niezwykle męskiego charakteru. To doskonały zabieg, który jest wyjątkowo przyjemny w odbiorze.
Co jeszcze mogę Wam powiedzieć o "Ósmym cudzie świata"? Pokochacie Wietnam. Zachwycicie się jego przysłowiami, od których rozpoczynają się kolejne rozdziały i legendami, tak innymi od naszych, a jednak cudownym. Magdalena oczaruje was opisami wycieczki, rejsu statkiem, a nawet wietnamskich ulic. Gdybym miała teraz, w tej chwili wybrać się na wycieczkę, bez wątpienia celem podróży byłby właśnie ten mało u nas znany kraj. Królowa happy endów, mistrzyni dobrych i doskonałych zakończeń i snucia ciepłych, emocjonujących opowieści nie zapomniała też o zabawnych fragmentach, ale żeby nie psuć Wam niespodzianki, nie powiem, co takiego można robić na ginekologicznym samolocie. :)
Nowa powieść Magdaleny Witkiewicz to klimatyczna podróż nie tylko po świecie, ale i naszej psychice. Odnajdziecie tam fragmenty siebie, może nawat własne obawy i wątpliwości. Daję słowo, to będzie dla Was przyjemna wyprawa.
I wiecie co, gdybym wiedziała, że słuchając w aucie "Ósmego cudu świata" będę jechała tak spokojnie i płynnie, że mi dziesięciolatka uśnie po drodze, gdybym wcześniej odkryła, że słuchając człowiek przestaje gnać, nie łamie przepisów i jeździ trochę jak na emeryturze nie spiesząc się nigdzie, już dawno wzięłabym przykład z tych wszystkich, którzy słuchają za kierownicą.
To naprawdę taki mały cud, może nie ósmy, ale maleńki, nie czuć presji na drodze i wypoczywać, prowadząc.
środa, 18 października 2017
Nocka - opowiadanie.
Właśnie miał się
walnąć, by odespać i nockę w robocie i bibkę przed nią, ale
telefon rozdzwonił się dźwiękiem tłuczonego szkła. W życiu by nie odebrał,
gdyby nie to, że dzwonił jego wuj i szef w jednej osobie. Dobrał mu ten dzwonek idealnie.
Ostatnio dość
często i regularnie wuj zatruwał mu życie. Tym razem gniewnym głosem warknął,
że chce go widzieć za dziesięć minut w biurze, i nie było
wyjścia. Jeszcze lekko wstawiony Robert przeczesał włosy rękami i
wsiadł do własnego auta jakby zapominając, że dopiero przed
kwadransem wrócił do domu taryfą, bo uznał, że nie powinien
prowadzić. Dopiero na miejscu, w firmie zorientował się, że przyjechał w
laczkach. Pełen obciach z tego pośpiechu.
Wuj wskazał mu
dłonią fotel naprzeciwko, ten mniej wygodny, ustawiony specjalnie
dla petentów, który sprawiał, że przychodzący pracownicy nie
czuli się dobrze, ani komfortowo rozmawiając z górującym nad nimi
szefem, rozpartym jak wypchany jastrząb lecz zamiast na ścianie, w
wygodnym skórzanym siedzisku pachnącym migdałowym olejkiem do
pielęgnacji skóry. Chłopak chętniej zająłby miejsce na kanapie,
ale szef, to szef, nawet, gdy wuj. Usiadł i od razu się poprawił.
Plastikowa podróbka rattanu była koszmarnie niewygodna.
Robert trochę się
denerwował. Często miał coś na sumieniu, ale wiedział, jak ma się
bronić i za co dostanie reprymendę, tym razem niestety, nawet się
nie domyślał.
Bogusław wyjął z
szuflady dwie szklanki, nalał na dwa palce złocistego Napoleona i
pchnął jedną w kierunku młodego.
- Powiedz mi, Robuś,
ile razy rozmawialiśmy o tym, że nie wolno pukać pracownic? Sto
razy? Tysiąc razy? Powiedz mi chłopcze, dlaczego jesteś taki
oporny na przyswajanie zasad? Masz prawie trzydzieści lat, a jesteś
głupszy, niż jamnik twojej babki.
Młody mężczyzna miał bardzo
zdziwioną minę, ale wiedział, że póki co wszystkie kierowane do
niego pytania są retoryczne i próba odpowiedzi na którekolwiek z
nich właśnie teraz byłaby wielkim błędem. Najpierw należało
wysłuchać mowy oskarżyciela, dopiero potem można było zabierać
głos. Wuj zachowywał się zupełnie tak samo, jak jego matka. Nic
dziwnego, przecież byli rodzeństwem.
- Co takiego się
stało, że żelazna zasada, która mamy w tej firmie od lat i którą
wprowadziłem po to, by twój durny ojciec nie zdradzał mojej
siostry przynajmniej w zakładzie pracy, zasada, którą znasz jak
język ojczysty, którą z całą mocą zawsze popierałeś, nagle ci
zbrzydła? A skoro już się stało, dlaczego ja muszę zawsze
dowiadywać się wszystkiego w sposób tak żenujący, że aż brak
mi kłamstw na twoją obronę? Czy ci matka, durniu, przy porodzie na
głowę usiadła? Wiesz jakie mogą być tego konsekwencje? Nie stać
cię na nie! Mnie nie stać! Firmy nie stać pacanie! Robert, ty
skończony idioto! Jesteśmy na samym dnie leja po bombie! Po
cholernej koreańskiej atomówce! Oczywiście już wiem jak nas z
tego wyciągnąć, ale najpierw chcę wiedzieć, jak w to gówno
wlazłeś.
- Nalej mi jeszcze,
wujku. W gardle mi zaschło.
- Wody se nalej,
gówniarzu! - komentował Stefan dolewając młodemu Napoleona. - Kto
nie umie, nie powinien pić.
- Nigdy nie mówiłem
że umiem pić, toteż nigdy nie piję w pracy.
- Jeszcze tego
brakowało! - Pieklił się nadal wuj.
- Przerywasz mi, a
podobno chcesz mnie wysłuchać - rzucił sarkastycznie i dał
rozmówcy czas na przełknięcie palącego w gardło trunku. -
Wszystko to – zaczął wolno bawiąc się szklanką - cała ta
rozdmuchana historia, to tylko drobny incydent, którego to ty jesteś
głównym sprawcą. To po prostu niemal w całości twoja wina i
pora, byś w końcu sam przyjął to do wiadomości.
- Bezczelny
gówniarz! - mężczyzna był wściekły, ale młody jak zwykle go
zaintrygował. Ta jego cholerna błyskotliwość mogłaby zaprowadzić
go bardzo wysoko, gdyby nie to, że wciąż zdarzały mu się głupie
wpadki.
- Pomyśl sam. Dałeś
mi wolne. Nawaliłeś i zmusiłeś mnie, żebym przyjechał do roboty
prosto z baru, w dodatku na nockę. Od dziewiątej do dziesiątej
czterdzieści można w doborowym towarzystwie wychylić więcej niż
kilka głębszych, ale to pewnie sam wiesz. Przyjechałem taryfą,
grzecznie i bez sprzeciwu, jak kazałeś. Praca od razu nabrała
rumieńców jak cnotka w konfesjonale na myśl o grzechach własnych,
bezpruderyjnych dłoni. W hali zawrzało na chwilę i zaraz równowaga
wróciła. Wszystko było jak zawsze. Nudy. Siedziałem w biurze zniechęcony, znudzony i coraz bardziej wściekły
na ciebie, że mi popsułeś tak dobrze zapowiadający się wieczór.
Przez szybę gapiłem się na to stado starych wron myśląc, do
czego by się tu przyczepić. Wiesz dlaczego zasada, by nie pukać
się w pracy do tej pory zawsze działała? Bo wszystkie pracownice
były ode mnie starsze. Albo brzydkie. Albo w ciąży. - wymieniał
pokazując to na palcach, jakby wyliczał powody - Ale teraz nie są.
Przyśniło ci się, że podratujesz produkcję w sezonie urlopowym,
jak przyjmiesz na wakacje panienki od razu po liceum. I to był twój
kolejny błąd. Już drugi wujaszku. A potem wśród starych wron
zobaczyłem taką słodką wypiętą dupkę i zacząłem myśleć, że
może ten wieczór nie skończy się tak najgorzej i postanowiłem…
powiedzmy... zrekompensować sobie straty. Ani ona ładna, ani
brzydka. Prawie bez cycków. Wyglądała jak dziecko, ale ta wypięta
dupka, no cóż. Doskonale wiesz o czym mówię. Wyobraźnia sama
pracuje trybik za trybikiem, aż wszystkie elementy układanki złożą
się w wykonalny plan. A ten był bardzo wykonalny. Właściwie,
wuju, nie masz się o co czepiać - sam bezczelnie dolał sobie
Napoleona. - Byłem dyskretny. Nawet bardzo. Powiedziałem na hali
głośno i wyraźnie, że nienawidzę nocek i kto skończy swoją
robotę może iść do domu. To było cudowne posunięcie. Nawet nie
wiesz, jak te wrony potrafią się sprężyć. Produkcja im fruwa.
Wyobraź sobie, że niektóre zaczęły wychodzić już po piątej.
No ale zwierzyna nie mogła mi uciec przecież, więc około szóstej
wyłączyłem bezpiecznik w jej maszynie i cóż… musieliśmy to
naprawić. I naprawiliśmy tuż przed tym, nim przedostatnia z wron
posprzątała maszynę i prysnęła do domu. A gdy zostaliśmy sami
musiałem już tylko być przekonujący. To nie takie łatwe, gdy
błądzisz po omacku i nie wiesz, co to za jedna, ta sztuka. Z tą
było o wieeelkieeej miłości. Była taka zawstydzona. Nie uwierzył byś. Tak, strasznie ją kocham podobno i
aż do pierwszego włożenia, no i nawet odwiozłem ją taksówką na
osiedle. Czułem się jak dżentelmen przez całe pięć minut a potem zadzwoniłeś ty. - prychnął sarkastycznie – Nadal nie wiem jednak, skąd o tym wiesz. Przecież sam powiedziałeś, że w biurze nie ma
monitoringu, a do tego wyłączyłem niemal całe światło. Prawie
całe, bo sobie chciałem na tę dupcię popatrzyć, no to opowiadaj.
Skąd wiesz?
- Za dziesięć
siódma pojawiła się u mnie w biurze jej siostra. Była wściekła
jak doberman na łańcuchu. Tak się składa, że ona jest szefową
związków zawodowych i do niedawna była też prawną opiekunką tej
młodej. Powiedziała, że po dzisiejszej nocce dziewczyna
stwierdziła kategorycznie, że nie idzie na wymarzone studia, tylko zostaje w
firmie, bo się jej przydarzyła wielka miłość i niespodziewana,
szalona namiętność. Nawet nie spytam co ty jej zrobiłeś. Podobno
jest twoją dziewczyną i nie chcecie się rozstać, więc studia jej
już nie interesują.
- Fiu fiu, ale jej
nałgałem. No i jakaś mało rozgarnięta ta laska, ale z braku laku, sam
wiesz...
- Sroczyńska
powiedziała wyraźnie, że nie wie, jak to zrobisz, ale młoda ma
chcieć iść na studia i masz jej nie złamać serca. Brzmi tak
bardzo po babsku, że ledwie mi to przez gardło przechodzi.
Zarzuciła ci uwiedzenie. Jeśli skrewisz, nie tylko będziemy mieć
sprawę o molestowanie w miejscu pracy, ale też o to, że
wykorzystałeś jej zależność jako szef. Do tego związki zrobią
mi w firmie taki burdel, że nie będę wiedział jak się nazywam.
Kontrole zjawią się wszelkie naraz począwszy od sanepidu, a
skończywszy na skarbówce. A nas na to nie stać.
- Zapłaciłeś jej?
- Ani grosza.
- Przecież
powiedziałeś, że znalazłeś wyjście z sytuacji.
- Jasne. Wcisnąłem
flądrze kit o tym, jak strasznie jesteś zakochany w tej młodej,
jak jej tam… no jak ten dzieciak ma na imię?
- Skąd mam
wiedzieć? Mówiłem do niej jakoś tak zwyczajnie, chyba kochanie.
- Jesteś
beznadziejnym przypadkiem, zupełnie jak twój ojciec. W każdym
razie plan wygląda tak, że jesteś zakochany w tej małej, czy tego
chcesz, czy nie. Ona ma iść na studia i to ty masz ją do tego
nakłonić. Nie obchodzi mnie jak to zrobisz, niech się sama odkocha
za miesiąc, może dwa. W dupie mam jak. Masz kłamać jak
dotychczas. Jesteś w związku z małolatą, bo nie mamy kasy na
łapówki dla tych wszystkich kontroli, ani podwyżki, bo związki
tak chcą. Idziesz zaraz do kadr. Wyciągasz CV młodej
Sroczyńskiej, adres, telefon i imię i starasz się ją oczarować.
Aha, kwiaty jej jakieś wyślij. Jasne? A teraz precz! Wynoś się.
Wciąż mam przez ciebie kłopoty. Kiedy twój ojciec prosił, bym
się tobą zajął, nie sądziłem, że będę cię niańczył do
trzydziestki.
Robert wstał i z
wolna wychodził z biura wuja.
- To jest bardzo zły
pomysł. Będziesz tego żałował i ja też.
- Nie pytam cię o
opinię. Zjeżdżaj stąd. I taksówkę weź!
Robert wyszedł
przed budynek. Wyjął z kieszeni ciemne okulary bo oślepiło go
poranne słońce. Na postój taksówek miał jakieś pięć minut
marszu, a z kieszeni wystawało mu ksero CV jednorazówki, którą to
on miał teraz niańczyć przez własna głupotę. Wkurzony,
maszerowałby energicznie, gdyby nie to, że raczej szumiało mu w
głowie.
Nie chciał tego.
Nie chciał kłamać i kręcić. Już dość nałgał. Nie podobało
mu się, że miałby zwodzić tę małą, jak jej tam… rozłożył
kartkę... Gracja – przeczytał. Kto daje dziecku na imię Gracja?
Myślał o tym, że pewnie panna jest po prostu naiwniejsza od
rówieśniczek i uwierzyła w taki absolutnie podstawowy makaron nawijany na uszy, że teraz
musi jej powiedzieć jej prawdę, wytłumaczyć, może nawet przeprosić.
Zwalić wszystko na alkohol. Tak to sobie szybko zaplanował, że
nawet nie wiedział kiedy wsiadł do taksówki i podał adres do
domu. Już wybierał jej numer, by zadzwonić i spróbować wszystko
odkręcić, gdy ponownie zadzwonił wuj.
- Halo? Robert,
wiem, że chodzi ci teraz po tej pustej głowie, by prawdę
powiedzieć tej małej. Zanim to zrobisz, zastanów się, kto spłaci
twój kredyt na mieszkanie i samochód, gdy wyrzucę cię z firmy na
zbity pysk? Nie żartuję. Dostaniesz, gdzieś bez koneksji,
kierownicze stanowisko po dyscyplinarnym zwolnieniu? - odpowiedź
nie padła - Konsekwencje, chłopcze! Co się raz puknęło, tego się
nie odpuka.
(Tymczasem obie
Sroczyńskie cieszyły się, że ich plan działa i wkrótce za kasę
sponsora wyremontują sobie mieszkanie)
niedziela, 8 października 2017
Naszeptała mi do ucha: "Lustereczko, powiedz przecie"
Jak często zdarza
się Wam, że gdy tylko zaczniecie przygodę z nową książką od
razu, od pierwszych słów robi się Wam dobrze, zabawnie i
serdecznie a do tego ironicznie i mądrze?
Tym razem nie
przeczytałam ani słowa, przyznaję się. Całą książkę przesłuchałam, choć
trwała dobrze ponad siedem godzin. I co? Wiem na pewno, że
chociaż uwielbiam czytać, słuchanie też jest spoko.
Moja lektura do
wysłuchania rozpoczęła się od oświadczenia autora, które
wprawiło mnie w szampański nastrój i nie uwierzyłam ani słowu,
mówię Wam, nie wierzcie ani jednemu. Założę się o dobry
browar, że Alek Rogoziński wcale nie wymyślił tych wszystkich
postaci, choć uparcie tak twierdzi. On je po prostu zna! Pewnie mieszkają gdzieś blisko. (Alek
pozdrów Mario – jest boski). Potem jak to u Rogozińskiego do łez
ze śmiechu doprowadził mnie krótki i miejscami dosadny opis
postaci – od początku orientujesz się, kogo polubisz, a kogo nie i dopiero, gdy wiesz, już z kim masz do czynienia, zaczyna się
intryga.
W intrygach jestem
boska. Zawsze przed końcem historii wiem kto co z kim i dlaczego. No
tak mam i już, film „Kanion” jest w tej dziedzinie wyjątkiem
potwierdzającym regułę. Czy szybko domyśliłam się co i dlaczego
się wydarzy? No, niestety, tym razem nie bardzo. Może byłam pół kroku przed Darskim,
którego uwodzi własna narzeczona, może pół kroku przed Pepe,
który trafił do terapeuty, by uzmysłowić sobie, że jest zły na
swoją mamę, że nie kupiła mu w dzieciństwie waty na patyku, ale
nie przed Różą, co to, to nie! Róża co prawda znów ma niemoc
twórczą i nie pisze, ale za to zagadki rozwiązuje jak Cojak i to w
jakim pięknym towarzystwie!
Spotkanie ze znanymi
już z doskonałego poczucia humoru postaciami ubarwiła tym razem
moherowa gosposia, która świętych zna na pamięć wszystkich, a w
butelce po Pani Walewskiej nosi wodę święconą, by pokropić nią
fotel na którym siedział Darski, który jest tak piękny, że musi
być diabłem. Do tego pani starsza na oczach Pepe niszczy z
zapamiętaniem sprzęt kuchenny, doprowadzając go do tak zwanego
porządku (sprzęt, Pepe raczej tylko do zgrzytania zębami na sam widok)
Co was zaskoczy? No
proszę! Gdybym powiedziała nie byłoby niespodzianki, ale mogę was
uprzedzić, że Pepe bywa dzwoneczkiem, Róża ląduje w historycznym
wychodku i że gdy już traficie na jedenastominutową wersję
„Chwalcie łąki umajone” w aranżacji Klaudii Hutniak, to koniec
książki będzie Wam dyszał za plecami.
Język jakim
posługuje się Alek Rogoziński, jego poczucie humoru i barwne
postacie, które stworzył sprawią, że nie wiedzieć czemu książka
skończy się wam tuż po tym, jak się zacznie. Jeśli jednak jak ja
zdecydujecie się na audiobooka, czytać Wam go będzie Paulina Holtz, i
zrobi to po mistrzowsku. To rozrywka idealna w każdej formie, więc nie przestanę polecać.
Bawcie się dobrze i
pamiętajcie, że wybuchanie śmiechem w środku nocy, gdy w domu
jest absolutna cisza, grozi tym, że domownicy zaczną się
zastanawiać, nad Waszą kondycją psychiczną.
niedziela, 10 września 2017
"Przypadkowy detektyw" - Po raz pierwszy przedpremierowo
No i lipa. Jest po
pierwszej w nocy, a ja mam nadal nie ufarbowane włosy. Ba! Żeby
tylko!
Prócz tego przypaliłam gazem swoją ulubioną łapkę do
trzymania garów, bo w jednej ręce trzymałam laptop, a drugą smażyłam
mięsko. A wszystko przez pewnego faceta, który jest tak
zwykły, że aż niezwykły i ma żonę tak nieprzeciętnie
przeciętną, że aż miło. Dziwnie brzmi? Ha! Ale taka jest prawda!
Maciek jest
negocjatorem stulecia. Nikt tak jak, on nie przekona górali, że
zgrzewka browarka na zapojkę to dobry pomysł, daję Wam słowo! Co
mogę jeszcze powiedzieć, o panu fajnym? Ma charakter. Jak
postanowi, że dziś nie da się zabić lawinie, a co najwyżej
jutro, to zawsze dotrzyma słowa. Taki jest! Co prawda cierpi na
chroniczną goń myślową i to w nocy, gdy powinien spać, ale i
potrafi wyjaśnić jak samiec, dlaczego to snowbord
budzi jego zaufanie, a nie narty.
Maciek jest wydawcą.
Przed nim poważna życiowa decyzja. Niby już ją podjął, a nawet
skonsultował z lekarzem, farmaceutą i własną żoną, ale do pełni
szczęścia poszusowałby na swojej ukochanej desce, by w cholerę pognać cały związany z tym stres. Zrobiłby to,
gdyby nie lawina, a właściwie dwie małe, wredne lawiny, które, skubane, uwzięły się na niego i pędząc, dyszą mu za plecami.
Uciekając mężczyzna trafia do
schroniska „Pod Lawiną”, gdzie może zrealizować swoje
dziecięce marzenie. Zostaje prywatnym detektywem wkrótce po tym, jak znajduje
nieboszczyka, który jest zimny jak cycek czarownicy.
W schronisku mieszkają
jego właściciele i ich goście. Kto okaże się mordercą? Jak to
możliwe, że stało się niemożliwe?
Nie mogłam się
dziś oderwać.
Lubię mieć
komfort, gdy czytam. To dla mnie ważne. Gdy tekst mnie męczy i nie płynie, bez żalu rzucam go w kąt. Żeby czytało mi się dobrze, muszę czuć, że pisarz wie, o
czym opowiada historię, że nie zmyśla - nie w sensie fabuły oczywiście, ale w opisie realiów. Nigdy nie byłam w górach – serio, serio!
Nigdy nie jeździłam na nartach czy desce, ale czytając zatonęłam
w klimacie. Niesamowicie się czułam. To było dla mnie prawdziwe.
Rzeczywistość nigdy nie będzie przereklamowana w literaturze,
jeśli będzie podana w sposób nieoczywisty. Postacie powinny
odzywać się do siebie realnie, i zakląć jak trzeba dokładnie tak jak w tej książce. Lubię to. To
jest prawdziwe, a historia im prościej opowiedziana, tym
przyjemniejsza dla odbiorcy. Ten kryminał jest godzien polecenia.
Bez przerysowań, zadęcia, sztuczności i GMO. Dobrze napisany. Poczujecie, że bohaterowie to Wasi serdeczni znajomi, nawet jeśli coś szmuglują. Przynajmniej niektórzy :)
Maciej Ślużyński: "Przypadkowy detektyw"
poniedziałek, 21 sierpnia 2017
Studenci.
Studenci
Jasna Cholera znowu malowała korytarz. Od parteru czuć było zapach farby, która właściwie była zmywalna i z grupy tych cudownych, co to do łazienki i kuchni powinny się nadawać a po przetarciu białą ścierką natychmiast wrócić do upragnionego bladoróżowego koloru. Swoja drogą, to ciekawe, dlaczego Jasna Cholera nigdy nie próbowała umyć ściany, tylko regularnie nakładała kolejna warstwę dokładnie w tym samym miejscu? Jej teoria spiskowa mówiła, że sąsiedzi z dołu palą w piecu czymś ohydnym, co sprawia, że ściany ciemnieją, bo przez cegły komina wytrąca się trujący osad. To pewnie dlatego cała akcja z malowaniem odbywała się w maseczce do szpachlowania i niebieskich gumowych rękawiczkach. O ile rękawiczki były ok, to już maska budziła uogólnioną radość mieszkańców kamienicy. Ktoś z drugiego piętra nawet zapytał kiedyś:
-Pani Jasna, co to u
was grasuje ebola? - a ona bez zmrużenia okiem pokazała na pojemnik z
farbą o wdzięcznej nazwie w rodzaju: 'róż jasny i radosny jak
pupcia niemowlaka po kąpieli' i zabrała się do naklejania folii na
podłogę, bo czego jak czego, ale jej myć nie lubiła nawet baba
jagą, gdy nie musiała się schylać.
Blanka oczywiście
wiedziała, że potencjalnie toksyczna substancja na ścianie to nic
groźnego, ale do głowy by jej nie przyszło, by wziąć za to
odpowiedzialność, albo co gorsza okazać choćby cień
zawstydzenia. Nigdy o tym z Myszą nie rozmawiali. Właściwie to
wcale nie rozmawiali o niczym, więc ten jeden temat też mógł im
umknąć pośród tłumu innych. Mysza był wspólnikiem tej
plamistej zbrodni ściennej.
Kiedy Blanka
wynajęła pokój u Jasnej Cholery, czy raczej pani Heleny Jasnej,
która miała na strychu duże mieszkanie do wynajęcia, a sama
wspaniałomyślnie mieszkała na drugim piętrze, lecz regularnie i bez zapowiedzi nawiedzała
swoich lokatorów sprawdzając, czy w pomieszczeniu nie świeci się
więcej niż jedna żarówka na raz, Mysza już tam mieszkał. Dziwny
to był wynajem. W mieszkaniu była kuchnia a w niej tylko
elektryczny czajnik. Żadnej kuchenki, nawet mikrofalowej, „żeby
ktoś nas nieopatrznie nie spalił”, jakby wszyscy na świecie,
prócz Jasnej, byli idiotami. Zakaz gotowania dotyczył wszystkich
mieszkańców wysokich pokojów zamkniętych na wielkie zabytkowe
niemal klucze, samotnej matki z dwójką dzieci w pokoju na wprost,
Mysza, który mieszkał na lewo i Blanki, która zajęła lokum po
prawej. Wyjątkiem była woda z czajnika. Ale kuchnia to nie
wszystko. Ponieważ stare budownictwo nie przewidziało ubikacji ani
łazienki w mieszkaniu, były one dobudowane pod skosem na korytarzu, a
skorzystanie z nich wymagało wyjścia z mieszkania. Po drodze w
ukośnym dachu znajdowało się niewielkie okienko ze stojącą na
parapecie peerelowską, kryształową popielniczką, wiadomym dowodem
tego, że palenie w mieszkaniu było zbrodnią, a na wspólnym
korytarzu już nie.
Stara popielnica
była dla Blanki jak odpowiedź Boga na modlitwę o odrobinę
normalności, oczywiście przy założeniu, że on też lubi sobie
rano zapalić, toteż gdy tylko jej budzik rozwrzeszczał się
pierwszego poranka w nowym lokum, naciągnęła na gołe ciało
szlafrok, wsunęła kapcie i z fajką za uchem i zapalniczką w
kieszeni poszła się dotlenić.
Na korytarzu
uchyliła okienko i wpuściła trochę chłodu nim zapaliła
papierosa. Oparła się o ścianę i wpatrywała w chmury
przelatujące jak klatki filmu przez maleńkie okno. Gdy dotarła do
połowy fajki i osiągnęła stadium warunkowego przebudzenia na
korytarzu pojawił się Mysza. Miał rozczochrane blond loki do
ramion i sińce pod oczami, jakby dopiero się położył, a nie
wstał. Tak na oko sięgała mu do pasa, nic więc dziwnego, że
wziął ją za jakąś nieopierzoną nastolatkę.
- Zajęłaś moje
miejsce. - Palcem pokazał, że chodzi mu o widok nieba. Wzruszyła
ramionami.
- Dzień dobry -
odpowiedziała, by w ogóle się odezwać do typka spod ciemnej
gwiazdy, który drapał się po fajnej owłosionej klacie, a także
po to, by słysząc jej głos, niski i nie pasujący do metra i
czterdziestu ośmiu centymetrów wzrostu zmiarkował się, że ma jednak do
czynienia z osoba dorosłą.
- Zapomnij - warknął
przyjemniaczek, ale zmiarkował się, że popełnił błąd w
myśleniu. Stanął tuż przy niej i przykolegował się do
popielniczki, którą trzymała w ręku.
Nie wiedziała o czym ma
zapomnieć, ale nie podobało się jej, że znowu jakiś fagas ma
czelność mówić jej, co ma robić.
- Nie. - Nagle jakby
się przebudziła. Oddała mu popielniczkę, zgasiła fajkę,
rozwiązała szlafrok i pokazała mu cycki. - Bądź grzeczny, jasne?
Jutro. - Tylko przełknął głośno ślinę, a ona weszła do
mieszkania.
Od następnego ranka
grzecznie przychodził „na fajkę” z gumką i posuwał ją ostro
na ścianie, na wysokości własnych, a nie jej pleców produkując co
dnia bardziej spoconą plamę na ścianie, a potem palili jednego na
pół i każde wracało do swoich spraw. Jej przestał być potrzebny
wibrator, który miała sobie kupić on line, ale za nic nie mogła
dokonać wyboru. On zaczął uśmiechać się pobłażliwie słuchając
opowieści kolegów o nowych nieudanych związkach. Życie zrobiło
się prostsze.
I tylko ten cholerny
tłusty pot na ścianie zamalowywany przez Jasną Cholerę
przypominał im codziennie o tym, że rano, nim na dobre otwarli
powieki, nim szara masa wchłonęła ich w niezmierzoną czeluść
dnia, przez chwilę gnali do siebie, stapiali się z sobą i byli
rzeczywistą do bólu namiastką jedynie erotycznej jedności. Poza
tym, tak niewiele o sobie wiedzieli. No bo po co komplikować sobie
proste, studenckie życie?
środa, 19 lipca 2017
Co na nas czeka "Za zakrętem"?
Poczucie bezradności
to taka cholera, która rozpieprza mi trzewia w drobny mak.
Nienawidzę suki. Wy też? Nie znam nikogo, kto dobrze tolerowałby
ten stan.
Ile razy mieliście
uczucie, że dalibyście wszystko, ba, że błagaliście w myślach
Stwórcę: „Boże, jakiekolwiek jest Twoje imię, proszę Cię,
cofnij czas o minutę, dwie, pięć”? Zastanówcie się. To ważne
pytanie, bo z tego co mi wiadomo, od czasów następcy Mojżesza,
czyli sędziego Jozuego, dla którego Bóg zatrzymał słońce, nie
zrobił tego już nigdy i dla nikogo. Dlaczego zatem mimo, że o tym wiemy tak często
pragniemy, móc sprawić, by coś się nie wydarzyło?
Chce tego też
Agnieszka. Ona jest absolutnie fikcyjna i stuprocentowo prawdziwa.
Wymyśliła ją Ania Kasiuk w powieści pt.: „Za zakrętem” a
ja, gdy o niej czytałam, czułam każdy jej niepokój, wszystkie
odcienie bezradności, przenikający na wskroś lęk i takie samo pragnienie, by w kluczowym
momencie zostać w domu i nie wybrać się z mamą do kina.
Dlaczego? Bez
spojlerów, kochani. :)
Agnieszka wcale nie
chce zmieniać swojego życia. Ona po prostu musi to zrobić. Ma tak
bardzo przerąbane, że trudno ubrać to w słowa. Ratuje to, co
zostało z jej rodziny i ucieka. Nie ma pomysłu na życie, wie
tylko, że chce przeżyć. Czuje stały i niezmienny strach przed
ludźmi, wypatruje w ich twarzach oczu, które tkwią w zakamarkach jej pamięci i przerażają. Nie chce wiedzieć o tym co dzieje się na zewnątrz jej świata, a mimo tego
odnajduje nowe cele, buduje związek, zyskuje rodzinę, którą naraża i może stracić w każdej chwili. Tylko po co
ona to robi? Dlaczego hoduje i karmi własne lęki i koszmary? Czy po to,
by przeszłość, czając się za zakrętem jak zły wilk, dorwała
ją zupełnie przypadkiem właśnie wtedy, gdy zaczyna realnie sobie
radzić?
A tego Wam nie
powiem, sprawdźcie sami.
Ania Kasiuk
zaprowadzi Was w piękne miejsca, opowie niezwykłą historię i
pokaże, jak skomplikowane są ludzkie lęki i jak miłość pomaga
radzić sobie z problemami.
I wiecie co? Kiedy
ktoś Wam powie, że przemoc niczego nie rozwiązuje, nie wierzcie
mu! To bzdura! Przemoc rozwiązuje wiele spraw… tylko nie zawsze
tak, jakbyśmy się tego spodziewali. A cudowni ludzie istnieją
naprawdę i są wśród nas. Prawda?
A teraz do czytania,
no raz raz! Prędziutko!
sobota, 17 czerwca 2017
Wpływ prozy Aleksandra Rogozińskiego na rozwój polskiej psychiatrii (rozprawa niefilozoficzna
Baba wygląda jak
siedem nieszczęść z Albatrosa, czy jakoś tak, bo ma doła jak lej
po bombie. Ma go, tego doła, bo jej życie jest jak papier toaletowy, długie
szare i do tej części pleców, gdzie ich nazwa ulega zatarciu.
Jednym słowem, baba nie jest chora, zapełnia poczekalnię, bo jej
smutno i nudno i takie tam pierdoły i myśli, ze prozak by pomógł,
ale nie! Dostaje książkę.
Co dalej? Bo ja
wiem, przy gabinecie psychiatrycznym otwierają oddział biblioteki
dla dorosłych z czytelną, a psychiatra może jechać na urlop.
Tylko, że on
jeszcze na to nie wpadł, a ja już tak. :) Wiadomo, lotny umysł –
genialne pomysły.
Zgadnijcie, dlaczego
książką, którą koniecznie powinni przeczytać wszyscy
przygnębieni obywatele jest ta, w której są aż trzy trupy, z
czego jeden przez niewycelowanie?
Dlatego, że bez
względu na to jaką intrygę kryminalną wymyśli Alek Rogoziński,
język w którym jest napisana jego powieść w tak żywy sposób
odzwierciedla nasze wady i zalety, że śmiejemy się zdrowo z nas
samych. Jego bohaterowie mówią obrazami, których nie zapomnicie, a
ich powiedzonka, uch, są soczyste jak limonki.Wasz nastrój ulegnie poprawie, zrobią się Wam zmarszczki mimiczne od śmiechu i będzie Wam o niebo lepiej, niż przed lekturą.
Wiem co mówię. To własne doświadczenie.
W powieści pt: "Do trzech razy śmierć" (już sam tytuł mnie rozwala), najłatwiej polubić Różę, która nie ma najnowszej bazy danych o
tym, co ćpają małolaty na imprezach, zasypia na wykładzie o
erotyce EL James, ( zupełnie jak ja z mężem na wiadomym filmie z
nudów), do tego ma na koncie uwiedzenie nieletniego Goznalesa z
irokezem i uprawianie z nim tarła, (A to jawnogrzesznica! No, kochane! Która jest bez
takiej winy, lub marzenia, tudzież snu, niech pierwsza rzuci
czymkolwiek, najlepiej przysłowiowym mięsem z żalu). Dla niej wycieczka na sabat to prawdziwe
nudziarstwo, bo co można robić w towarzystwie wyłącznie kobiet?
Kiedy dowiecie dlaczego zrezygnowała z siłowni padniecie na twarz,
bo Róża jest jedyna w swoim rodzaju, jej humor jest bezbłędny a ona sama samokrytyczna i błyskotliwa,
ale kim by była bez Pepe, częstującego ją wiśnióweczką mamusi,
której na starość wciąż zmieniają się proporcje i coraz mniej
owoców, a coraz więcej dodaje księżycówki? To jej głos
rozsądku. Anioł stróż. Przyjaciel, który nie wysłałby jej na
świniobicie, choćby nie wiem co. I choć wiele postaci jest
odmalowanych równie obrazowo poprzez westchnienia i zdania
zachwyconych blogerek, czy komentarze innych osób, jeszcze tylko
Kiki i Miłka zarysowały mi się w pamięci bardziej. Pierwsza,
wiadomo, scenką z Krakowskiej taksówki, kiedy to przesiąknięta
alkoholem jak biszkopt na tort, każe się wieść do Gdańska, bo
tam czeka na nią idealny facet – pomnik Neptuna z erekcją pod
listkiem figowym. Za to Miłka to dla mnie najfajniejsza z postaci.
Myśli i kombinuje, jest błyskotliwa i uwielbia jeść. Kocham ją
nie tylko za ilości i sposób w jaki konsumuje, nie tylko za
mówienia z pełnymi ustami i opluwanie Pepe buraczkami, ale także
za umiejętność powiedzenia koczkodan o Kiki nawet gdy jej już nie
ma i za to, że: „żaden srajdek z pistoletem nie jest ważniejszy
od tej tarty!” ( tak samo powiedziałabym o miętowej czekoladzie!)
Dobrze było mi
spotkać już znajome postacie – Betty i Krzysztofa, oni się nie
zmienili, są tak samo otwarci i bezpośredni jak w „Morderstwie na
Korfu” i poprawiają mi nastój hurtem, wystarczy, żeby zaczęli
ze sobą rozmawiać.
Nie wiem jak robi to
Alek, ale on nawet oczywiste brednie potrafi podać jak piękny
deser. Pomyślcie o monologu Marielli. Można by rzygać tęczą,
prawda? Istny bełkot nawiedzonej, niezaspokojonej wariatki. Założę
się, że to nie było łatwe, dla autora, ułożyć taki zestaw
kwiatków i sklecić z tego ten wianuszek. Jak myślicie? Czy autor
odchorował tę pracę bólem przepony za śmiechu? Daje słowo, jak
bym tak chyba nie umiała. Ile to trzeba mieć empatii, żeby aż tak
wczuć się w postać nawiedzonej, roznamiętnionej i bredzącej
pisarki. Szacun wielki.
Czy ja polecam tę
książkę? Jasne! I każdy dobry psychiatra też wam ją poleci, i
pani magister w aptece, i burmistrz, i wiele innych osób. I wiecie
co? Ona jeszcze nie jest na receptę, więc korzystajcie, póki
można. „Prędzej Nergal zostanie wokalistą Arki Noego niż”
Alek Rogoziński napisze kiepską książkę.
poniedziałek, 22 maja 2017
Spotkanie z Magdą Witkiewicz - Empik, Poznań
Człowiek
przyzwyczaja się do wygody błyskawicznie. Ja nauczyłam się wozić
cztery litery autem, więc pierwsza myśl o tym, by pojechać gdzieś
pociągiem była… odrobinkę wstrząsająca. No dobra, ściemniam.
Była tak przerażająca, że postanowiłam zabrać w podróż
elektryczny paralizator i przez całą drogę nie zdejmować palca z
przycisku. Kurde, zestarzałam się. Kiedyś stopem jak kraj długi i
szeroki, dziś lęk przez intercity. Jestem tchórzem, nie ma co. W
każdym razie jeszcze wczoraj byłam. Ale do rzeczy.
Magda Witkiewicz miała pojawić
się na spotkaniu w poznańskim Empiku na Ratajczaka. Nic mi to nie
mówiło. W Poznaniu byłam ze dwa razy będąc licealistką, czyli w
przeszłości tak zamierzchłej, że ledwo ją pamiętam, w Empiku
kupuje wszystko w sieci z dostawą do domu, ale jakoś nie widziałam
nigdzie zapowiedzi, żeby się Magda wybierała do Gorzowa dla
przykładu, żebym miała bliżej, więc kiedy mnie spytała: 'kiedy
my się zobaczymy?', nie miałam wielkich nadziei, do momentu, gdy
dowiedziałam się, że przesympatyczne dziewczyny z mojego Sulęcina
(Agnieszka Z i Magda S) jadą na to spotkanie pociągiem. Jak one mogą, to
ja też!
Byłam dzielna. Najpierw kupiłam bilety przez internet i zapisałam pliki w
telefonie. Potem ufarbowałam włosy, by wyglądać jak człowiek
cywilizowany i stałam przed szafą, jakby to miało być moje, a nie
Magdaleny spotkanie. W końcu pojechałam autem do Rzepina i wsiadłam do
wyczekanego pociągu. (Czy pisałam już, że termo kubek z kawą i
paralizator zostały w domu?)
Jako że dziołcha
wiejska ze mnie na schwał, wymyśliłam sobie, że skoro na bilecie
jest napisane korytarz, to zarezerwowałam sobie miejsce na
korytarzu, a nie od strony korytarza w przedziale, i całą drogę do
Poznania, godzinkę z hakiem przesiedziałam na otwieranym krzesełku
w przejściu złoszcząc się na siebie, że taka dupa ze mnie. No
ale nic to. Dojechałam. Znalazłam wyjście główne i czekającą
tam na mnie przesympatyczną Magdę H, z którą idąc do Empiku
tylko dwa razy musiałyśmy zawrócić i to nie daleko, a pytając o
drogę co pięć minut, na spotkanie spóźniłyśmy się niewiele.
Dalej była Magdzia.
Na żywo jest jeszcze fajniejsza niż on line. Mówię Wam. Ma
niezwykle sympatyczne poczucie humoru i dystans, którego można jej
pozazdrościć. Jest serdeczna i kochana. Ciepła i otwarta. Mówi
tak, jak pisze. Prosto z serca, a przy tym sypie anegdotkami i nie
sposób się nie uśmiechać. (Teraz plotki: widzieliście jej
buciki? Można by sparafrazować piosenkę grupy Raz dwa trzy: „…
buty tej małej jak dwa zeszyty”).
Co jeszcze? Było
pełno, a pan (podobno nadgorliwy, bo nowy, niedziela i chciał już
do domu) próbował nas przegonić z sali informując: ‘drogie
panie, już osiemnasta’ - ciekawe, czy komuś innemu też się
przydarzyło, że się towarzystwo nie mogło nagadać i spotkanie
autorskie trzeba było skrócić dla potrzeb zamknięcia lokalu? :)
Muszę się Wam
przyznać, że nie spodziewałam się takiego serdecznego przyjęcia,
uścisku i słów, ale teraz wiem, że grupa Magdy Witkiewicz,
Magiczne Miejsce, ten nasz babski kawałek świata, to nie tylko
miejsce na FB, to też nasze własne pozytywne klimaty. Nie tylko
Magdalena jest rozpoznawalna dla nas, ale i my jesteśmy
rozpoznawalne dla niej. Nie powiem Wam, co mi obiecała… dowiecie
się w swoim czasie.
Cokolwiek by mówić,
było za krótko. Ale to nie koniec perypetii. Pisałam, że moje
bilety PKP były pobrane do telefonu? Szkoda tylko, że bateria była
o włos od rozładowania, aż w końcu padła. Co z tego? Przecież
mam power bank – ups, niestety, pusty. Nic, tylko usiąść i
płakać. No i co teraz? Jak wrócić bez biletu? Udało się, bo
dziewczyny bardzo chciały mi pomóc. Najpierw pobrałam bilet na
telefon Magdy S, a gdy już siedziałyśmy w pociągu, cudowna
Agnieszka Z pożyczyła dla mnie ładowarkę od jakiegoś życzliwego
pana. Nim pociąg ruszył z niewielkim opóźnieniem miałam już
prąd i możliwość pokazania kodu QR panu kanarowi. Potem spokojnie
odpłynęłam w czereśniową fabułę nowej powieści na której mam
piękny autograf i jeszcze pieczęć i o mały włos nie
zapomniałabym wysiąść. Dobrze, że PKP Intercity to takie
cywilizowane pociągi, że przypomniał mi o tym głos z megafonu.
Bardzo dziękuję
Agnieszce Z za motywację, Magdzi S za szczerą chęć udzielenia
pomocy i obu za miłe towarzystwo. Za to dziękuję też Magdzi H i
oczywiście gwieździe wieczoru, pisarce literatury wysokiej (wiemy
dlaczego) Magdalenie Witkiewicz.
Dziewuchy, jesteście
boskie! Było mi z Wami bardzo dobrze. A spotkanie… same pozytwy.
Życzę samej sobie, by takie cudowne popołudnia zdarzały mi się
częściej.
czwartek, 30 marca 2017
Wszystko przez wiertarkę
- Mówię ci stary,
wszystko przez tę twoją cholerną wiertarkę. - Młody uderzył
zdrową ręką w kolano.
- Ale wszystko?
Absolutnie wszystko? - Nie wierzył starszy brat. - Coś mi tu
ściemniasz. Julka nie zostawiłaby cię przez wiertarkę, Darka nie
dzwoniłaby do mamy z przeprosinami, a ja miałbym spokojne
popołudnie.
- Bo widzisz, Darka
chciała, żeby jej skręcić jakąś szafkę z ikei, czy coś.
Pytała w przerwie na śniadanie: ‘może ty masz wkrętarkę i
wolne popołudnie?’ Wiesz, tym swoim słodkim głosikiem.
- Młody, ale co z
tego?
- Nikt nie chciał
jej pomóc. Nie dlatego, że coś do niej mają chłopaki, raczej
chodziło o to, że ona chciała na już, a jutro audyt i wszyscy
chcieli normy zakuwać. Wiesz, nowe szefostwo, lepiej błysnąć
wiedzą, niż zrobić z siebie debila.
- No i zgłosiłeś
się na ochotnika co?
- I tak i nie.
Chciałem zrobić biznes. Mówię do niej: ‘no lipa, wszyscy dziś
dziobią, czas nie guma z majtek, ale jak obiecasz, że mi pomożesz
przygotować prezentację, to ja zleje ten audyt i złożę ci to
gówno z kawałków’. Ona się wiesz, ucieszyła, śmichy –
chichy, i nawet nie wiem kiedy Julka się o tym dowiedziała.
-Pewnie się
wkurzyła, co?
- No jak to baba.
Tłumacze jej: ‘ty mi w prezentacjach nie pomagasz, ja jej ten
mebel skręcę, a ona mi za to pomoże’. No niby przełknęła, bo
wiesz, deal jest deal, ale jakaś struta była. Wróciłem do chaty,
wciągnąłem jakieś zimne naleśniki na stojąco, bo myślę, zaraz
wrócę. Szukam tej twojej wkrętarki tu i tam i nie ma! Obszukałem
warsztat, garaż, piwnicę. Echo. Kurde, myślę sobie, obiecałem, a
wiesz jak u nas w robocie: słowo, to ma być słowo. To żeby nie
dać ciała wydedukowałem, że wezmę wiertarkę. Spakowałem bity,
kluczyk, maszynę i pojechałem motocyklem do Darki. Nie powiem,
mieszka ładnie. Wchodzę, a tam pusty pokój, normalnie puściutki i
tylko na podłodze pod oknami leżą kartony z meblami, taki stosik,
kurde, do pasa. Myślę sobie, no to popłynąłeś, stary, ale
twardo, udaję, że nie wiem co jest grane i pytam, którą półkę
mam jej skręcić, a ona uśmiecha się słodko i pokazuje palcem na
tę właśnie stertę. Pytam, czy oszalała i zgadnij, co ona na to?
-Że ci to
wynagrodzi?
- Jak byś zgadł!
Zacząłem po kolei rozpakowywać te pudła i składać graty, ale
wciąż mi brakowało drugiego do pomocy. Najpierw szafa. No rób co
chcesz chłopie, musiałbyś mieć ze cztery ręce, to ją wołam i
mówię: ‘Darka, nie dam rady i trzymać i skręcać’. A ona na
to foch jak blondynka na pogodę. Do środka wlazłem, coś mi tam
potrzymała dwie minuty i poszła. Gdybym miał wkrętarkę,
powiedziałbym: sorry, ale jak widzisz, bateria padła, dziś się
więcej nie da zrobić, ładowanie akumulatora ze dwie godziny i
poszedłbym do chaty a tak…
- Utknąłeś?
- Jak korniszon w
słoiku. Robić się nie da, a iść nie wypada.
- To jak sobie
poradziłeś?
- Zawołałem ją i
powiedziałem, że albo pomaga, albo nici z roboty i spadam.
- Pomogło?
- Ba! Wzięła się,
nie powiem, a do tego cały czas głośno powtarzała normy do
audytu. To było fajne, uczyłem się ze słuchu, no i nie
rozpraszałem, gdy się wypinała i schylała w tych złotych
legginsach.
- Złotych?
- No… takich
złocistych. Złota dupka. - Westchnął - Lubię tego kogoś, kto
wynalazł legginsy, ale nie wtedy, gdy muszę popracować.
-Doskonale cię
rozumiem młody, ale do rzeczy, streść się.
- Tak wyszło, że
skończyliśmy robotę o 22. Powiedziałem: pass. Byłem głodny,
ochlany kawą i miałem popołudnie w plecy. Za to normy opanowałem.
Złożyliśmy szafę narożną, dwie komody z szufladami i dwie
półki. Zostało biurko. Nie miałem już siły i ochoty.
- Była
rozczarowana, co?
- Właśnie nie.
Była zadowolona. Dostałem, jak to powiedzieć - Zastanawiał się –
Więcej niż buziaka, ale mniej niż pocałunek. Wilgotno, ale bez
języka. I właśnie miałem wychodzić, gdy poprosiła, żebym te
półki jeszcze powiesił. W bloku powiedziałbym: sorry mała, cisza
nocna, a w domku komu to przeszkadza? Zaznaczyłem gdzie i po chwili
jedna już wisiała. Miałem właśnie zabrać się za drugą, gdy
przyprowadziła za rękę jakiegoś gościa i pokazała mu co
zrobiliśmy, a on wyjął portfel i dał jej stówę. - skrzywił
się, na to jego brat zareagował natychmiast marszcząc brwi.
- Niefajnie.
- Fakt. Najpierw
pomyślałem, że może to jakiś zakład i nawet zapytałem:
wygrałaś coś? Założyliście się?
- I?
- I on mi
odpowiedział, że koleś spod meblowego obiecał mu to złożyć za
trzy stówy, a ona powiedziała, że załatwi to za połowę ceny.
Zostało biurko, to stówę już jej wypłacił pięć dyszek
dostanie jak biurko też będzie gotowe.
-No to ciśnienie
musiało ci skoczyć. Mi by skoczyło.
-Przywaliłbym
samemu sobie w pysk za to, jakim jestem jeleniem, ale ciul! Chciałem
się popisać, jakie to niby proste, i ten ostatni otwór wywiercić
migiem. Pokazać gościowi klasę. Naparłem ciężarem ciała na
wiertarkę i nie pomyślałem, że tego się nie robi jedną ręką.
Siła maszyny wykręciła mi nadgarstek usłyszałem trzask, poczułem
kurewski ból i wypuściłem ją z krzykiem. Upadła mi na stopę
cholera, ale nawet nie zwróciłem uwagi, bo łapa rwała mnie jak
wściekła.
-Aleś się
urządził!
- Na cacy, brat, na
cacy. I ten ćwok, co się okazał jej bratem zresztą zawiózł mnie
na pogotowie. Potem standard, kolejka na dwie godziny, to z nudów
napisałem do Julki, że jestem na pogotowiu, bo miałem wypadek.
Uwierz mi, migiem przyleciała. Chyba brała taksówkę. W każdym
razie siedzę z Julką, a ten wraca, obcina ją mówi: daj kluczyki,
to ci motor odprowadzę, tylko zadzwoń jak będziesz w domu. Strach
było dać leszczowi maszynę, ale pokazał prawko, to dałem.
Zrobiłem zdjęcie, potem gips mi założyli. Taksówką wróciliśmy
do domu. Ona taka słodka i troskliwa aż miło. Zadzwoniłem do
niego i zaraz podjechał. Oddał mi kask, teraz wali w nim fajkami,
stanął koło nas i mówi: ‘jakbym wiedział, że taki kawal
roboty można opłacić za buzi buzi, to sam bym się zastanowił, bo
brzydki nie jesteś’.
- Ostro. Ja bym mu
przypierdolił.
- Za ostro. Wstałem
z ławki, żeby mu jebnąć, ale prawa napieprza w gipsie, a lewa do
bani. On się roześmiał i poszedł. Julka już niczego sobie nie
dała wytłumaczyć. Wstała i zwiała. Nie było co jej gonić.
- No to nieciekawie.
Próbowałeś chociaż przeprosić?
- Przeprosić? To ty
mnie powinieneś przeprosić! Po co ci wkrętarka w samochodzie?
Wszystko przez ciebie i przez wiertarkę.
- Jaki z ciebie jest
jełop, młody, to aż żal. Wiesz po co mi była wkrętarka? Miałem
jednemu cwaniaczkowi meble skręcić za trzy stówy. I wiesz co?
Zadzwonił, że siostra załatwiła to taniej.
piątek, 24 marca 2017
Stuknęła piątka!
Ja tu się w jacuzzi moczę, a na blogu stuknęła piąteczka!
Pięć tysięcy odsłon!!! Aż mi włosy dęba stanęły!!!
Pięć tysięcy odsłon!!! Aż mi włosy dęba stanęły!!!
czwartek, 23 marca 2017
Wiosna
- Siadaj, chłopie! Niech ci nie wisi. – Odezwał się do mnie
komendant policji, gdy tylko przekroczyłem próg jego biura. Wcale nie chciałem
tam być, ale zaproszenie było jednoznaczne. Albo pojawię się sam, albo zgarną
mnie suką w najmniej odpowiednim momencie, robiąc mi przy tym taką siarę,
jakiej jeszcze w mieście nie było. A
plotki nie służą interesom, przynajmniej nie moim, więc chcąc nie chcąc
zwlokłem dupsko z wozu i już rano pojawiłem się karnie przed posterunkiem.
Komendant nie kazał mi długo na siebie czekać, a kiedy już
usiadłem, wcisnął interkom i powiedział, że chce dwie kawy i święty spokój.
Kawy pojawiły się niemal natychmiast, jakby sekretarka zalewała je, gdy tylko
zamknąłem za sobą drzwi. Pachniały tak, jak pachną tylko na gigantycznym kacu,
gdy marzysz o nich, ale wiesz, że czachę ci rozjebie, jeśli wlejesz w siebie choć
łyka, więc zamieniasz to cudowne pragnienie na znienawidzoną wodę z kiszonych
ogórków, potem walisz setkę z pieprzem i udajesz, że żołądek ma się lepiej,
choć wiesz, że to cholerny miraż i nie pomogłaby nawet jajecznica mamusi, taka jak w dzieciństwie. – Pij śmiało.
W poniedziałki kawa zawsze jest z cytryną. Na kaca jak znalazł. – Rozwiał moje
ostatnie wątpliwości i pomyślałem, że może się nie zmienił, może to dalej ten
sam spoko chłop, z którym byłem w wojsku.
- Dzięki - wystękałem – mam w gardle piaski Kalahari.
Powiedz czego potrzebujesz. Bez powodu nie ściągnąłeś mnie do siebie. – Otworzył
połowę okna. Do pomieszczenia wpadł ciężki
zapach deszczu. Wiosna nadchodziła wyjątkowo niemrawo, jakby popijała
wciąż i nie mogła wytrzeźwieć na tyle, by przestała lać pod siebie jak stara
alkoholiczka. Nie przejął się wilgocią, z szuflady wyciągnął brudną popielniczkę i poczęstował mnie fajką.
Niektóre rzeczy się nie zmieniały. Już w wojsku palił mocne, teraz tylko paczka
zrobiła się większa. – Nie, nie zniósłbym twoich. Tak się wczoraj przepaliłem,
że myślałem, że rano zdechnę po superlajcie. Morrisony to dla mnie dziś gwóźdź
do trumny. – Uśmiechnął się. W wojsku
obaj paliliśmy mocne nazywając je nazwiskiem Jima. Wyjąłem swoje i zapaliliśmy
obaj. - Jak mogę ci pomóc?
-Nie możesz, tylko musisz. Plan jest taki, że albo mi bardzo
chętnie pomożesz, albo będzie bardzo, bardzo źle.
-Jak bardzo, bardzo?
- Zajebiście. Zamkniemy ci interes. I to szybko.
-Przynajmniej nie owijasz w bawełnę. Nawijaj.
-Bawią się u ciebie bliźniaki burka, prawda? – Od razu
wiedziałem, że mówi o rozwydrzonych synalkach burmistrza.
- Jak i dzieciaki innych szefów miasta.
- Więc już nie będą. – Uśmiechnął się jakoś tak, że ciarki
mi przeszły po plecach. Cokolwiek miał na myśli, nie chciałem być w ich skórze.
-I Bogu dzięki! To się świetnie składa, bo w duecie robią
taki chlew, że sam bym ich na mordy wypierdolił, ale nie chcę zadzierać z
burkiem, bo wiesz, jeszcze mi koncesje na alkohol zajebie i będę w czarnej
dupie.
-Wypierdolił to odpowiednie słowo. Hehe.– Na chwilę jakby się zawiesił. – W piątek po południu zepsuje ci się w
klubie monitoring. Pracownicy muszą wiedzieć. W sobotę rano zadzwoń i umów się
z serwisem na naprawę w poniedziałek.
Kapujesz?
-Jak sobie życzysz. Tylko jaki Ty masz w tym biznes? Chodzi
o te panienki, co je wynoszą półprzytomne do gabloty? – Milczał więc
wiedziałem, że dobrze trafiłem. –
Maniek, film się nadpisuje, ale mam kopię tych właśnie wszystkich kawałków z
ostatnich dwóch miesięcy. Pomyślałem, że któraś może w sądzie tego potrzebować,
ale żadna się nie zgłosiła. Ta z tego
weekendu też nie, póki co.
-I się nie zgłosi. Pewnie żadna nic nie pamięta prócz
przebudzenia na ławce pod wiatą od przestanku autobusowego. A ciepło nie jest.
-No, nie. Ale co tobie do tego? - Zająłem się kawą, już nie tak gorącą, ale
ohydnie kwaśną. Słodziłem ją i słodziłem, a on z politowaniem kiwał głową.
Pewnie się już przyzwyczaił do tego kiszonego błota.
-Gdyby któryś z tych małych chujków dotknął swoim kutasem
kogoś, na kim ci po cichu zależy, zrobiłbyś więcej niż możesz, żeby było
dobrze, albo i lepiej. - Odpowiedział
odrobinę enigmatycznie, a potem na mnie popatrzył, nie zareagowałem, więc uznał, że go nie rozumiem i kontynuował
- Sam wiesz, że byś nie popuścił. A ja wiem, kto w mieście wychowuje moje
dzieci, nawet jeśli one same o tym nie wiedzą.
-Jasne, nie spytam, która jest twoja. Obejrzę te filmy raz jeszcze. Chcesz kopie?
Przydadzą ci się? Założę się, że burek nie chciałby, żebyś je miał u siebie.
-Wezmę wszystkie. Naszykuj. Pokażę mu je, kiedy przyleci
dochodzić sprawiedliwości w niedzielę.
- A przyleci?
- A gdybyś w całym miejscowym Internecie widział fotki swoich
zabawiających się ze sobą bliźniaków, ubranych w kuse komże ministrantów, co
byś zrobił? Zanim niedzielna msza się
skończy, już będzie pod komisariatem warował.
– Zgasił fajkę i od razu wyjął kolejną. Zgniótł ją pożółkłymi palcami. Nie
odpowiedziałem nic. Jego plan był dokładnie tym, o czym myślałem, gdy oglądałem
na nagraniu, jak bliźniaki wyprowadzają z lokalu ledwo stojące na nogach
nastolatki. Co tydzień inną. Zastanawiałem się przez chwilę, czy to nie zbyt
stygmatyzująca kara jak na tak małe miasteczko, a potem pomyślałam, że przecież
nie wiem, co on czuję, bo nigdy nie byłem ojcem. Podniosłem wzrok i czekałem. – A ja już tam
będę. Potem przyjadę do ciebie, a ty powiesz: sorry stary, zepsuł się w piątek monitoring, naprawią
jutro i będziesz miał na to świadków. Za to dasz mi resztę filmów, to znaczy te,
o których mówimy, a ja mu je pokażę i
zobaczymy jak się spoci. Potem zapytam, czy nie boi się, że któraś wniesie
oskarżenie i będę patrzył, jak sra ze strachu pod siebie i kombinuje skąd wziąć
pieniądze, żeby zamknąć im usta. Podpowiem, że powinien zająć się wychowywaniem
swoich dzieci. I nie zrobię nic, oprócz nagłośnienia wielkiej kompromitacji.
- A twoi ludzie?
- Przecież są moi. Kochają burka tak samo jak ty. Nie kiwną
palcem. A jak spróbują się wykazać, to
pójdą na urlopy. Mają dużo zaległych urlopów.
- Niewielką wyznaczyłeś mi rolę w tym przedstawieniu. – Zgasiłem
swojego. Nie mogłem patrzeć na popielniczkę oklejoną gumami do żucia tonącymi w
popiele.
- Powinieneś być wdzięczny. – Warknął - Mniej wiesz, dłużej żyjesz i twoja
koncesja na wódę nie ucierpi.
-Racja. – Miałem już
wstawać, gdy coś jeszcze błysnęło w mojej skacowanej głowie. - Słuchaj, po ile
oni mogą mieć lat?
- Jakieś szesnaście, czy siedemnaście. Jeszcze są w
miejscowym ogólniaku i przed maturą.
- To weź jeszcze pod uwagę, że na dowodach mają po
dziewiętnaście i na ich podstawie ja sprzedaję im alkohol.
-Żartujesz? – Pokręciłem głową. Już nie bolała, cholera, nie pulsowała. Przez
chwilę pomyślałem , że może dzień wczorajszy się nie wydarzył. Głowa była jak
nowa. - Ktoś za to beknie. – Skwitował wyraźnie zadowolony. – Za fałszowanie
dokumentów jest piękny paragraf.
- Dokładam tylko swoją cegiełkę do budowy tego muru. Te
dowody wyglądają jak prosto z urzędu. I oni obaj prowadzą auto, muszą mieć jeszcze prawka.
A stary wie. Pewnie sam kupił im wózek. – Poczułem się jakiś lekki i radosny.
Wiosnę wciągnąłem nosem wraz z powietrzem i morda uśmiechnęła mi się jak psu w
reklamie stomatologicznych kości. - I
wiesz co, cieszę się z tego. Łeb mi odpuścił i będę miał fajny dzień, ba
zajebisty tydzień będę miał, wiedząc o tym. Porządny z ciebie chłop,
komendancie. Trzymaj się Maniek, a na przyszłość, nie strasz, zaproś mnie na
kawę. Chętnie się zjawię.
Wyszedłem z gabinetu uścisnąwszy mu grabę. Było mi naprawdę
lekko. Zbiegłem ze schodów i nawet zanurzywszy się w wiosenny deszcz nie
przestawałem się uśmiechać. Uwierzyłem,
że nawet gdy prawo jest absolutnie do bani, istnieje jeszcze sprawiedliwość. I
jest w naszych, kurwa, rękach.
piątek, 10 lutego 2017
Szatański plan
Jak co wieczór sprzątała bar. Dziś
kończyła wcześniej. Wszyscy bywalcy wiedzieli, że w niedzielę jest otwarte
tylko do dwudziestej. Zdjęła obrusy, umyła stoły i założyła świeże serwety, tym
razem w odcieniu miodu. Lubiła je. Wiedziała, że musi jeszcze pamiętać, by
przed wyjściem nastawić pralkę upchaną w kącie na zapleczu. Wytarła bar,
wypolerowała kufle, miała czas, od pół godziny nie było już nikogo. Za pięć
minut miała zamknąć, ale czuła jak gęstniejące oczekiwanie wypełnia ją od stóp,
po koniuszki natapirowanej fryzury. Nawet przed sobą sama udawała, że nie
dzieje się nic. Dojrzała kobieta, żona i matka nie powinna mieć takich myśli.
Grzesznych, ekstatycznych, gęstych od westchnień i upojenia. Jeszcze
wypolerowała ostatnie lampki i zawiesiła je do góry dnem nad barem, zamiotła
podłogę, zgasiła górne światło. Mogła już zrobić raport dzienny, wydrukować
zbiorczy paragon i wpiąć go do zeszytu, w końcu brakowało już tylko minuty,
potem umyć podłogę i wychodząc postawić mop przy drzwiach, by jej sobie nie
zadeptać.
Dwudziesta minęła, a ona jakby
wyszukując sobie zajęcia nie zamykała. Patrzyła na zegar nad drzwiami. Czekała.
W końcu, zrezygnowana, wzięła klucz do ręki i ruszyła zamknąć, nim zacznie myć
podłogę.
Jej ręka położona na klamce, klucz
wsunięty w zamek i obraz mężczyzny za drzwiami zaistniały w tej samej chwili.
Czy to nie na niego czekała? Przecież się spóźnił. Umysł podpowiadał, że
właśnie jest już zamknięte i powinna myśleć o domu, ale dłoń nie przekręciła
klucza w zamku. Zdradziecko nacisnęła klamkę i wpuściła przybysza.
- Zamykam już. – Niby warknęła, ale
wewnątrz cieszyła się, że przyszedł. Oparła ręce pod boki i wypięła niewielką
pierś. Cieszyła się jak dziecko. Wiedziała, że się pojawi. W końcu bywał tu już
tydzień, zawsze pięć minut przed zamknięciem. Jak stały adorator, niemal
kochanek. Sama mu wczoraj przypominała, że w niedzielę zamyka o dwudziestej,
nim wychodząc pocałował wnętrze jej dłoni. Śniła potem o nic całą noc.
- Wiem. Inaczej by mnie tu nie było.
Miałaś zamknąć cztery minuty temu. Czyżbyś czekała? – Patrzył na nią tak, jakby
była jedyna na świecie, z zachwytem i uwielbieniem, znów czuła się jak szalona
napalona nastolatka, która wie, że zaraz zostanie dokładnie zerżnięta, jak
deska na traku. Rany, nikt od lat nie wzbudzał w niej takich emocji.
- Zdarzało mi się zamykać później. Co
podać? – Zapytała i ruszyła w kierunku baru wiedząc, że on jest dokładnie krok
za nią i to nie dlatego, że chce obrobić kasę.
- Siebie na barze. Zgaś światło. –
Przylgnął do jej pleców. – Ile razy
fantazjowałaś o seksie na tym blacie? – Wodził cudownymi dłońmi pod same
piersi, jakby nie chcąc ich jeszcze zmiażdżyć w uścisku - Przecież wiesz po co tu jestem. – Odgięła do tyłu głowę i oparła ją o jego
tors dając mu milczące pozwolenie. Tak bardzo tego pragnęła. Całą sobą marzyła
o odmianie. Potem posłusznie wyłączyła światło i bar utonął w ciemności. Równie
ciemna skóra faceta wylądowała na stoliku pobrzękując metalowymi ćwiekami. Był
taki piękny. Łobuz jak z marzeń. Trochę przerażający, gorący jak piekło i iście
diabelski. Wyjątkowo przypominał jej szaleństwa młodości. Tak niewiele
westchnień było trzeba, by jej jasne uda rozwarły się przed nim, jak drzwi
supermarketu, automatycznie i na całą szerokość. Pod pośladkami czuła zimny
czysty, wypolerowany blat baru, a wewnątrz gorące, rytmiczne, głębokie
pchnięcia pachnącego obłędnie młodego samca, który brał ją tak, jak dawała, bez
ograniczeń. Nie myślała o tym, skąd on zna jej fantazje, cieszyła się faktem,
że była już tak blisko… blisko…
I wtedy on skończył nagle, drzwi się
otworzyły i zapalając światło stanął w nich jej mąż wraz z dziećmi, którzy
wracając z kina zdziwili się, widząc auto mamy stojące wciąż pod barem. Chcieli
ją zabrać na pizzę, tymczasem przez moment w którym świeciło się światło, nim
ojciec je wyłączył widzieli jej piczkę, wystawioną na widok ich oczu przez pierwszego,
ale jakże przypadkowego kochanka. Nawet pomimo tego, że mąż zgasił światło tak
prędko, jak je zapalił, obraz w głowach pozostał. Bez słowa zabrał dzieci do
auta i odjechał.
Zostali sami. Usiadła na barze upokorzona.
Kochaś nie zwracał już na nią uwagi. Szedł do drzwi chwytając tylko kurtkę ze
stołu przy oknie. Wychodząc powiedział tylko szyderczo:
- A te tępe demony myślały, że zrujnowanie Ci
życia zajmie mi więcej, niż dwa tygodnie. Ciemniaki. Wygrałem kolejny zakład. I
nie skończyłaś, prawda? Jaka szkoda. – Prychnął i się roześmiał - Cóż. Życie
nie jest sprawiedliwe, mała. Zostałaś sama. Oni ci tego nie zapomną. A wystarczyło
na czas zamknąć drzwi.- Ostatnie zdanie
odbijało się echem w jej skołowanej głowie, gdy trzasnął – ‘Na czas zamknąć drzwi, zamknąć
drzwi’.
środa, 8 lutego 2017
Zaklęta przez wiedźmę - czytam Annę Kasiuk!
Jak nam na kimś zależy, to zwykle jest problem.
Głupio brzmi? Już tłumaczę. Nigdy nie
wierzyłam w przyjaźń z Internetu, aż tu nagle w moim niewierzącym internetowym
życiu pojawiło się kilka osób o których mogę
powiedzieć: ona zawsze dobrze mi życzy i z wzajemnością. I tu pojawił się
problem. Ten problem to mój Anek, czyli Anna Kasiuk, autorka trylogii ”Łowiska”,
a prywatnie kobieta niesamowita, cudowna i kochana ( czy pisałam już, że
napisała mi CV i kazała mi założyć blog? Właśnie go czytacieJ)
Problem polegał na recenzjach.
Recenzujący jej książki tak wiele czasu poświęcili magii i klątwie w jej
twórczości, że mi, osobie stojącej realnie na ziemi, nijak nie było z nią po
drodze. Myślałam tak: „taka fajna babka. Będę się czuła jak śmieć, musząc jej
napisać, że to nie moja bajka, a będzie mi tym bardziej źle, że lubię ją tak
bardzo, że uczyniłam ją swoim beta readerem, i wykorzystuję ją, bez pytania jej
o zdanie. Kużwa, lipa nie?
Kupiłam sobie jej książkę i wiecie co? Popijam
porterówkę (przyjaciele wiedzą, zawartość alkoholu wynosi ponad 50 %, jak pić
to wódę, nie ;) , ) słucham Doktora Misio i myślę, jak ubrać w słowa to, co
przeżywam.
Otóż będąc w pełni władz umysłowych oświadczam,
że Anna Kasiuk, autorka „Lewego brzegu”, „Mroków Łowisk” a także najnowszej
perełki: „Jagody” jest WIEDŹMĄ.
Zaklęła mnie, oczarowała, uwiodła
majowymi łowiskami, drżącą trawą, dusznym oddechem i buchającą namiętnością, po
której trzęsą się dłonie i uda a skóra woła o wyznaczeni linii demarkacyjnej na
połowie łóżka co najmniej do rana. Wątek magii, czy klątwy jest cieniem zdarzeń i namiętności.
Pozostanie w cieniu, za to w pełnym słońcu poznacie Majkę, która nie jest
święta, jej cudownego badboya – Pawła i jego brata, Roberta –( jak alter ego,
jak cudownie byłoby znaleźć obu ich w jednym ciele J!
), Ewę i ojca, maszkarę Matyldę i rodzinne sekrety.
Pozwólcie sobie na odrobinę luksusu. Odetchnijcie majem. Poczujcie burzę
nadciągającą nad łowiskami. Niech wiatr wydmie bielutkie firanki i uderzy
grzmot. Majowa burza. Boska! Ja wiem, że
dopiero luty, ale kto nie marzy by odetchnąć latem? Wypocznijcie, odetchnijcie
od „neonów gwałcących zmysły komercyjnym przekazem”.
Lada dzień wychodzi „Jagoda”. Pokochacie
ją. Daje słowo.
Anek - love. Dziękuję , że jesteś. Nasze
zdrowie.
Subskrybuj:
Posty (Atom)