czwartek, 30 listopada 2017

Świąt nie będzie.


No to świąt nie będzie, pomyślał ze smutkiem Mikołaj podnosząc się z gleby i zbierając swoją umorusaną czapkę. Miał straszny tydzień, walczył i walczył, ale właśnie poległ ostatecznie. Miał dość. Wstał, otrzepał się z kurzu i błota, nawet przez moment potupał butami, jakby miał nadzieję, że w ten sposób sprawi, iż gruba warstwa mokrej brei zniknie z jego łokci i kolan. Mordę miał raczej całą, trochę mu się z nosa lało, ale po takim bucie na twarzy poddałby się i puścił farbę każdy kinol. No trudno. Jego kariera właśnie dobiegła końca. Wszyscy powinni się o tym dowiedzieć, trzeba by zrobić taki wpis na fejsie: „Mikołaj rezygnuje” albo jakiś bardziej dramatyczny, może: „cała prawda o porażce Mikołaja”.
A tak bardzo się starał, ale co zrobić, zesrało się i niczego już nie naprawi. Usiadł na ławce, wyjął szlugi i postanowił nie zadręczać się koszmarem minionego tygodnia. A przecież zaczęło się tak niewinnie w poniedziałek, od zwykłego przeglądu, bez którego pracować się nie da, a który od lat załatwiał u znajomego diagnosty. Beztrosko jak co roku zaparkował sanie na podjeździe, wyjął flachę łiskacza dla pana Janeczka, a tu cisza, Jasio nie tylko nie wynurzył się z warsztatu jak z brzucha smoka, ale i  okazało, że ma teraz kwaterę dwa metry pod ziemią.
Nowy majster zerknął na sanie i od razu pokręcił głową. Stare były, wiadomo. Podwozie przegniło i w dodatku okazało się, że gazy, które produkują renifery przekraczają dopuszczalną normę o dobrych kilka razy. On przez tyle lat przywykł, że zwierzaki smrodzą latając, a Unia niestety jeszcze nie. Niby nic, ale jednak cios. Na domiar wszystkiego cudowne Tico Mikołaja żadnym sposobem nie mieściło się do kominów, ale wtedy wciąż jeszcze był dobrej myśli. W końcu miał doskonały zespół i razem mogli zawsze coś wymyślić. Gdy wrócił do siebie odkrył, że zabawki nie są gotowe, bo Związek Zawodowy Elfów - Spolegliwość nie otrzymał podwyżki inflacyjnej, nie wspominając nawet i premii uznaniowej. Praca stanęła. Strajkujący grali w karty, popijali kakao i robili sobie selfie.  Cóż z próżnego i Salomon nie naleje. No bo niby skąd Mikołaj miał wziąć na podwyżki? Przecież jego działalność miała charakter wyłącznie charytatywny. Gar zupy by zorganizował gdzieś z Caritasu, ale kasę?
Chcąc nie chcąc usiadł w warsztacie i zaczął pracować sam, myśląc, że jak da dobry przykład, to strajk się skończy, Elfy zwiną styropian i całe zdarzenie po prostu przejdzie do historii w imię wyższego dobra, ale zamiast tego doczekał się histerii, krzyków i jęków. W efekcie tak sobie przywalił młotkiem w paluch, że zaczął kląć na czym świat stoi, budząc powszechne zgorszenie. Ten plan nie wypalił, trudno. 
Kolejny dzień nie przyniósł żadnych rozwiązań. Renifery nadal smrodziły powyżej norm, płozy byłe tępe jak politycy, a żaden uczciwy ani nieuczciwy diagnosta nie chciał postawić mu durnej pieczątki. Za to Elfy zamówiły sobie katering na koszt firmy, bo strajk owszem był, ale przecież nie głodowy. Kartony po pizzy walały się wszędzie, a faktura za posiłek była wystawiona z czternastodniowym terminem zapłaty a to on, niestety, był płatnikiem. Ze zmartwienia Mikołaj przespał cały dzień ssąc palec i głaskając się po głowie w momentach przebudzenia, mamrocząc przy tym do siebie, że dobry Mikuś był grzeczny, jak to robiła w dzieciństwie jego przygłucha niańka.
Środa miała być dniem przełomu. Pełen werwy odpalił tico i wyruszył do biura pracy w poszukiwaniu ludzi. Najpierw z zadowoleniem zauważył, że kolejka jest tak duża, że ze znalezieniem pracowników nie powinno być kłopotów. Dopiero potem ktoś go oświecił, że oni tu przyszli po zasiłek, a nie do roboty. To było dziwne. Ci ludzie byli dziwni.
Jako przyszły szef udał się do odpowiedniego biura, gdzie rozbawiony jego ofertą urzędnik aż rozpłakał się ze śmiechu. Popukał się w czoło znacząco i zapytał, z której choinki urwał się "pan biznesmen", że proponuje ludziom pracę, za którą wcale nie planuje im zapłacić? Co prawda mieli tu takich wielu, co posiadając po cztery fury pracownikom nie dawali zarobić, bo byli aż taaacy biedni, ale ci nigdy nie przyznawali się do tego wcale i ani jednym słowem.  Mydlili za to ludziom oczy, a to płacąc w fajkach z przemytu i winku z kartonu, a to wywalali ich po tygodniu, lub dwóch tak zwanego okresu próbnego na czarno, nie płacąc ani grosza. Jednak takiego tupetu jak Mikołaj nie miał żaden z nich. Po prostu zdaniem urzędnika nie dorastali mu do pięt, ale pomimo tego był nieugięty. Nie chciał zrozumieć, że to przecież dla ogólnie pojętego dobra ogółu, świąt, nastroju i tradycji. Miał to wszystko w nosie. Żadnego zrozumienia. No co za ludzie – dziwił się   brodacz. Pomysły mu się kończyły, a czasu było coraz mniej. Tak to jest, jak się bierze sobie za dużo na głowę. Taki Dziadek Mróz miał do pomocy managera. Wołali ją Śnieżynka, była słodka i miała cud kolanka. Co prawda po akcji „Me too” facet poszedł siedzieć, bo złożyła obszerne wyjaśnienia, ale nawet gdy go nie było, interes się kręcił. A u niego co? Smutek, i nieszczęścia. Tego wieczora Mikołaj upił się na smutno i zasnął w stajni. Rano cuchnął tak, że rozumiał doskonale decyzję diagnostów i fakt, że nawet dobra wóda nie była w stanie ich przekonać.
Czwartek zaczął od kąpieli. Po prostu musiał. Dopiero, gdy zlał swój skacowany łeb bardzo ciepłą wodą, dotarło do niego, że nie warto tracić nadziei. Ogarnął się i na głodniaka wybrał tam, gdzie z daleka wypatrzył tłum ludzi. Młodzi, zdrowi mężczyźni pewnym krokiem wyszli z kościoła. Pobożni. Ocenił ich na oko, i był niemal pewien, że ci powinni szybko zrozumieć ideę działania dla wspólnego dobra. Niestety, kompletnie nie potrafił ich przekonać do niczego. Najpierw spuścili mu łomot, bo jak brodaty, to albo Żyd, albo Arab – obaj wrogowie narodu.  Potem dostał poprawkę, bo jak  chce coś robić charytatywnie, to pewnie jest od Owsiaka - czyli wróg rządu na własne tegoż rządu życzenie, a na koniec jeszcze, jakby tego było mało wściekli się, gdy wspomniał o narodzeniu żydowskiego Mesjasza. Oni wierzyli w polskiego i żaden debil w czerwonym kubraczku nie będzie im wciskał zagranicznego kitu.
Mikołaj się załamał. Miał wrażenie, że jest jedyną osobą na świecie, której zależy na świętach. Bóg nie chciał mieć z nimi niczego wspólnego. Mówił, że urodziny zawsze obchodzili jedynie poganie. Jezus nabijał się, że go od dwóch tysięcy lat lulają, idioci, jak bobasa, gdy on jest potężnym królem w niebie. W sumie coraz bardziej go to wnerwiało, bo ileż można tolerować taką ignorancję. Nic dziwnego. Nawet ludzie nie chcieli pomóc Mikołajowi. Elfy strajkowały, renifery smrodziły… nic, tylko usiąść i płakać. Zrezygnowany odpalił  nową fajkę od tej, którą właśnie kończył. A potem rozejrzał się, i pomyślał, że być może ludzie poradzą sobie sami. Supermarkety zrobią im święta jak ta lala, prezenty kupią sobie sami, a duchowa otoczka… cóż, zawsze była mocno na wyrost i wydumana. Komu to wszystko potrzebne, jeśli nie handlowcom? A ci przecież świetnie sobie radzą.
Cóż było robić? Miki wstał, zgasił buciorem niedopałek i ruszył prosto do Tico rozmyślając o tym, że musi diametralnie zmienić swoje życie, babę jakąś znaleźć, dzieci narobić i z pięćset plus spłacić te cholerne Elfy, nim mu na głowę ściągną komornika.
Co go obchodzą jakieś święta? W końcu życie, które dalej się toczy to właśnie jemu zwaliło się na głowę.