sobota, 21 stycznia 2017

Plan

Patrzył i nie wierzył. To była ona. Kujonka, która narobiła mu obciachu w ogólniaku. Ta, która na jego zawsze działający i standardowy podryw zareagowała tak, że cała buda pękała ze śmiechu. Zawsze miał patent na głupie panienki. Podchodził pewnie, obejmował je ramieniem, poszeptał w uszko i po chwili ogłaszał kolesiom, że on i jego Niunia będą dziś razem na imprezie, czy meczu. Spotykał się z nią tydzień czy w ostateczności dwa, migdalił ile wlazło a potem oświadczał, że do siebie nie pasują i szukał kolejnej Niuni. Nawet nie musiał pamiętać ich imion. Był specjalistą od Niuń.
A kujonka się wyłamała. Mało tego. Przykleiła mu łatkę. Czupiradło z fajnym tyłkiem owszem, pozwoliło się objąć, dało sobie podmuchać na szyję i poszeptać bzdurki, o tym jak to właśnie odkrył, że są dla siebie stworzeni, ale zaraz potem, gdy pokazywał ją kolegom i ogłosił, że on i Niunia będą dziś razem na koncercie, dała mu taką kontrę, że zapamiętał do końca życia. No dobra, przynajmniej teraz pamiętał. Mała wywinęła się zgrabnie z jego objęć nie wiedział kiedy i wybuchła śmiechem. Pogłaskała go po policzku grzbietem palców i spokojnie powiedziała:
- Słuchaj, Pimpuś Sadełko. Żeby waletować miedzy moimi udami trzeba czegoś więcej, niż mieć bajer. Idź rwij pasztety bez mózgu i nie zawracaj mi głowy. Wolę markowy wibrator niż idiotę we własnym łóżku. - A potem odwróciła się i odeszła. Odprowadzały ją gwizdy i fala śmiechu, ale to nie z niej się nabijali.
Musiał pięciu kolesiom skuć mordę, a kilkunastu postawić piwo, żeby magiczny "Pimpuś Sadełko" się od niego odkleił. Przecież nigdy nie był gruby. Przeciągnął dłonią po własnym policzku jakby upewniając się jak wygląda. Miał tylko okrągłe, jeszcze chłopięce policzki. Na szczęście jego męskie rysy były ostrzejsze.  Nigdy jej tego nie zapomniał, a teraz stała przed nim o dziwo, uczesana czekając na polecenie, by usiąść i to on miał zdecydować, czy dostanie tę pracę.
Nie znosił jej. Nie chciał mieć w zespole swojej nemezis. Tak postanowił jej powiedzieć, ale pragnienie, by się odegrać, zwyciężyło. Pokazał  ręką na fotel i sięgnął po jej dokumenty. Nawet nie drgnęła, więc zaciekawiony podniósł głowę.
- Nie wiem czy jest sens siadać. Przecież mnie nie przyjmiesz. Już raz podkopałam twoje napompowane ego. Nie sadzę, żebyś zaryzykował raz jeszcze. - Bardzo potrzebowała tej pracy, postanowiła go więc odrobinkę podpuścić.
- A o tym to powinny zdecydować twoje umiejętności, nie sądzisz, Niunia? - Bezczelnie się uśmiechnął.
- Skoro tak mówisz. - Usiadła i założyła nogę na nogę.
- Dobra szkoła, niezłe referencje, ale krótki staż. Myślisz, że dasz radę? - Podniósł na nią wzrok tylko na chwilę i nim zdążyła odpowiedzieć, mówił dalej - Ale zaraz, czemu miałabym przyjść cię  w niepełnym wymiarze godzin?
- To sprawa osobista. Na razie mogę pracować tylko od siódmej do trzynastej.
- Dlaczego?
- Nie odpuścisz, prawda?
-No raczej nie. Ciekawski jestem z natury.
- Mam dziecko i jeszcze nie stać mnie na nianię w pełnym wymiarze, a już za późno na załatwianie miejsca w żłobku. Po prostu nie ma miejsc. Przeprowadziłam się dopiero przed tygodniem do mieszkania po ciotce i muszę najpierw zarabiać, by móc komuś płacić. Póki co mam kogoś do pomocy do trzynastej. – Nie tłumaczyła, że dziecko jest siostry, ofiary wypadku na żaglach. Niby po co miałby to wiedzieć.
- Dziecko. Taaak. Taka wybredna, a wzięła sobie do łóżka frajera, który się nie potrafił zabezpieczyć. Heh. Ironia losu, nie? I powiedziałem to głośno. Współczuję. – Machnął ręką - Idź już. Zadzwonimy do ciebie. Albo i nie. Zobaczymy, Niunia.
Powoli wstała. Wyprostowała się i obciągnęła marynarkę. Odwróciła się i ruszyła do drzwi bez słowa. Gdy położyła dłoń na klamce, usłyszała jak głośno nabrał powietrza.
- Poczekaj. Bardzo potrzebujesz tej pracy? -  Odwróciła się bardzo wolno mrugając przy tym szybko, by zatamować łzy. Udało się tylko na tyle, że zostały w oczach i nie spłynęły po starannym makijażu.
- Poradzę sobie - Szepnęła przez zaciśnięte gardło i odwróciła się do drzwi. Nawet nie wiedziała kiedy wstał i znalazł się tuż za jej plecami.
-  Prosiłem żebyś poczekała.  Nie musisz siadać, jeśli nie chcesz, ale mnie posłuchaj. Bardzo potrzebuję sprawnego managera. Zapomnijmy o tym, że ja byłem dupkiem w liceum a ty bezczelną i pyskatą kujonką. Mogę dać ci tę robotę, ale musiałabyś tu być osiem godzin. No powiedzmy, że ten pierwszy miesiąc może być tylko sześć, ale należy to migiem ogarnąć. - Gadał jak z taśmy, a że stał niebezpiecznie blisko chłonęła jego zapach coraz bardziej pozwalając, by jej myśli błądziły, a zmysły odbierały więcej niż na co dzień. Pachniał cytrusami i drzewem sandałowym. Mocno i świeżo. Dopiero, gdy odsunął się na bezpieczną odległość zmiarkowała się, że o coś zapytał.
-- Powtórz proszę.
- Czy możesz zacząć już dziś?
- Nie. Nie mogę. -  Spojrzała na zegarek na przegubie. - Mamy tylko godzinę. - Dla niego zabrzmiało to dwuznacznie.  Gdyby miał z nią tylko godzinę tak naprawdę, doprowadziłby jej wszystkie zmysły do chaotycznego drżenia, torturowałby jej ciało z mistrzowską wprawą i nie pozwoliłby jej się  zatracić. Zostawiłby ją parującą i roznamiętnioną w stanie, gdy mózg zamienia się w kisiel i nie zna niczego prócz pragnienia. To wciąż jeszcze mogłoby się wydarzyć. Taaak.
- Dobra, chociaż pokażę ci biuro i podpiszesz papiery.  Gotowa?
- Jasne.  I dziękuję. Bardzo i naprawdę. Sądziłam, że jesteś gnojem. - Mówiła szczerze patrząc mu w oczy i myśląc, że nie ma mu co ufać. -  Przepraszam.

Jestem. Pomyślał.  Gdybyś tylko wiedziała jaki jest plan. I uśmiechnął się do niej sztucznym wyuczonym uśmiechem, który był zarezerwowany dla nielubianych kontrahentów . Będziesz Niunią. Tygodniówką. Jeszcze zobaczysz. Polowanie czas zacząć.

wtorek, 17 stycznia 2017

Jak Monika odchudzała kota



Co robicie, kiedy macie dzień, który jest absolutnie blee? 
Kiedy chce mi się wyłącznie nic, wtedy czytam coś, co już znam i przy czym wiem, że na chwilę zapomnę o smuteczkach. Mam taką książkę, do której chętnie wracam, a robię to dlatego, że gdy podciągam sobie nastrój, jak pałę z fizy na upragnioną dwójkę, to nawet, gdy czytam coś enty raz i tak nie żałuję czasu, który poświęcam sobie. W końcu kto ma o mnie dbać, jak nie ja?
Lubię, gdy książkowych bohaterów łatwo jest obdarzyć sympatią, gdy mają do siebie dystans i umieją się z siebie śmiać. Są wtedy tacy normalni i nienapuszeni, po prostu fajni ludzie. Pewnie to dlatego, że chętnie otaczam się takimi osobami w realu, cenię przenikliwość ich  umysłów i błyskotliwość ostrego języka. Książka, do której wracam ma w sobie to wszystko.
Jest więc Agata, fałszerka rzeczywistości, która tylko w myślach lekko wskakuje na taboret, by wyszperać coś z pawlacza, zamiast makijażu robi remont elewacji frontowej i uważa, że siatka maskująca i tak byłaby lepsza. Nosi jeansy w rozmiarze małego gustownego namiotu i za cholerę nie umie schudnąć w dziesięć minut. Pracuje w korporacji w której nie znosi kanapek, i wcale nie chodzi o drugie ani trzecie śniadanie, jej wydajność spada dopiero wieczorem w domu i nie nosi pończoch z tego samego powodu, co my wszystkie (haha, jeszcze nie odkryła, że samonośne wrzynające się narzędzia tortur można zastąpić gustownym i seksownym pasem). Agata ma niezwykłe zdolności. Potrafi zaklinować pupę w fotelu rajdowego auta tak bardzo, że po opuszczeniu go brakuje jej whisky w hotelowym barze. I ten zbiór cnót kobiecych dostaje nagły i niespodziewany awans, a potem zjawia się on, facet co ma łapę jak lewar podnośnika a ona mogłaby mu urodzić sześcioro dzieci, choć nie zamienili ani słowa, gdyby oczywiście nie wysiadł z pociągu.
Już lubicie Agatę? Ale to nie wszystko. Agata się odchudza, jak ponad 50% z nas i jej to, kurna, wychodzi. To taka sympatyczna kobietka, że gdybyście spotkali ją w realu, z miejsca można się z nią zaprzyjaźnić i tu ukłon w stronę autorki: Moniki Wawrzyńskiej. Kochana! Postać którą stworzyłaś, to moja najlepsza przyjaciółka. J

Historia Agaty i Marcina, który cudownie je twarożek, nie lubi rzodkiewki i jest właściwie już zajęty, jest niebanalna także dlatego, że napisana w pierwszej osobie z jej i jego punktu widzenia, a do tego rozwala realizmem, krytycyzmem własnym i dystansem. „Jak odchudzić kota?”  relaksuje, odpręża, bawi i pokazuje różnice w tym, jak te same sprawy widzi babeczka i facet. Zabawna i ironiczna, napisana w sposób niezwykle lekki i wciągający jak najgłębsze bagna. I nie dajcie się zwieść tytułowi, prawdziwy kot, Henio, nie jest w niej poddawany żadnym dietom i ani przez chwilę.

poniedziałek, 16 stycznia 2017

Testament


Testament.

            Monotonny głos wydarł ją z otępienia i zanurzył w zdziwieniu tak głębokim, że nie wiedząc o tym otworzyła usta. Prawnik czytał dalej:
- "Pani Hannie Jezierskiej zapisuję cały swój księgozbiór. Powierzam też jej opiece moje papugi: Cezara i Kleopatrę z ich klatką i resztą sprzętów. Zapisuję jej też moją maszynę do pisania.
Moim synom nakazuję, by z pieniędzy uzyskanych ze sprzedaży domu wypłacili jej jeden tysiąc złotych jako dożywotni koszt utrzymania moich ptaków."
- Lepiej im od razu łby poukręcać, co tato?  - Skomentował chudzielec w białym kapturze, a ojciec ofuknął go i kazał zamknąć pysk. -Pryszczaty pysk – pomyślała Hanka nadal nie rozumiejąc, co robi wśród tych kompletnie obcych ludzi.
            Podział wyglądał tak, że synowie dostali dom, uniwerek tantiemy z wydanych przez zmarłą rozpraw historycznych i podręczników o kulturze i sztuce antyku, Hanka papugi, o których nie wiedziała, jak się nimi zająć, książki, których nie miała gdzie pomieścić i maszynę do pisania, zupełnie nie wiadomo po co. Wolałaby czerwoną pelargonię z parapetu w saloniku.
            Mężczyźni nie byli zachwyceni.
- A pieniądze? Gdzie są pieniądze matki, panie mecenasie? - Pieklił się łysiejący facet o czerwonej twarzy.
- Pani Marianna zlikwidowała rachunek bankowy pół roku temu. Jego zawartość została wykorzystana przez nią na opiekę medyczną, ale także na pokrycie kosztów pogrzebu i stypy, oraz obsługę jej ostatniej woli przez nasza kancelarię. Z pewnością się pan zgodzi, że tak szanowany profesor akademicki, jakim była bez wątpienia pańska matka, zasługuje na to, by uczelnia pożegnała ją z pewnymi honorami. Z resztą, słyszał pan w całości ostatnią wolę pani Marianny.
- Jasne, jasne, czyli kasy brak. Czekaj Heniu, nie wychodź – Zwrócił się czerwony do wysokiego -  Masz pięć stów?
- A po co?
- Dajmy tej od papug tysiaka przy mecenasie i będziemy mieć to z głowy. Nie będzie jej potem trzeba szukać. – Obaj sięgnęli po portfele a młody chudzielec cofnął się z korytarza patrząc zdumiony na ojca. Czerwony kontynuował – A swoją drogą, to szanowna mamusia nieźle panią urządziła. Ja pani dobrze radzę, proszę szybko otruć te wrzeszczące ptaszydła. - Każdy z braci położył na stole po pięćset złotych. Młody nie wytrzymał:
- Tata, no co ty? Tata, na papugi? Aż tyle?
- Cicho. Pani nam napisze pokwitowanie, co? - Prawnik podał Hance gotowy druk w którym należało wpisać tylko kwotę i podpisać się. Pisała bez słowa ciągle myśląc: "co ja tutaj robię?"
- Kiedy zabierze Pani książki i ptaki? - Spytał wysoki i Hanka już miała otwierać usta, gdy usłyszała odpowiedź mecenasa:
- Książki są spakowane, transport jest zamówiony na dzisiejsze popołudnie, ale pani Hanno, byłoby dobrze, gdyby zechciała pani od razu zabrać ptaki. Długo są same a pani Marianna zawsze twierdziła, że do szczęścia potrzebują towarzystwa. Jeśli pani pozwoli, możemy pojechać tam od razu.
Dziewczyna kiwnęła potakująco głową. Od czasu, gdy tu weszła, prócz cichego "dzień dobry" nie wypowiedziała ani jednego słowa. Poszła z młodym mężczyzną w ładnym fioletowym krawacie do nowoczesnego samochodu i gdy usiadła, a auto ruszyło, uznała, że może należałoby coś powiedzieć, choćby: "dziękuję".
Właśnie otwierała usta, gdy prawnik wyprzedził ją i powiedział:
- Wiem, że ta sytuacja może panią przytłaczać i wydawać się dziwna. Pani Marianna zasugerowała nawet, że może nie pojawić się pani na odczytaniu testamentu. Napisała do pani list. Jest w schowku, proszę nacisnąć, otworzy się. - Kobieta otworzyła schowek, leżała tam zwykła biała koperta. - Podobno to wszystko pani wyjaśni. Pani chyba nie znała zbyt blisko Marianny Szawłowskiej, prawda?
- Ja... - Zawahała się - Ona... Robiłam jej zakupy dwa razy w tygodniu, w poniedziałki i czwartki i sprzątałam dom w soboty.
- Długo się znałyście? - Dziewczyna patrzyła na własne nazwisko na kopercie i przesuwała po nim palcem.
- Jutro byłoby cztery miesiące.
- Musi być pani niezwykłą osobą, a ona musiała bardzo panią polubić, skoro półtora miesiąca temu tak bardzo zmieniła ostatnia wolę.
- Jej ostatnią wolą było żyć! - Rzuciła ostro, a potem dodała spokojniej: - Dlaczego pan mi to mówi?
- Może dlatego, że nie raz uratowała mi życie. Znaliśmy się z AA. Jestem po prostu ciekawy.
- No, nie wiem.  - Mruknęła, przyglądała się ładnemu krojowi czcionki, gładziła dłonią papier koperty. Adres był wystukany na maszynie. W gabinecie stała czarna, masywna, piękna maszyna do pisania. I była dla niej. W dobie komputerów maszyna wydawała jej się być jakaś osobista, intymna.
            Auto zatrzymało się i wysiedli. Przed domem na trawniku stały już dwa inne wozy, jeden w głębokim cieniu rzucanym przez ganek porośniętym ciemnoczerwonym winobluszczem. Bracia udawali, że są kompletnie sami.
- Myślisz, że ile to jest warte? - Spytał krzywiąc się wysoki czerwonego, który po rozluźnieniu krawata i rozpięciu koszuli stał się zupełnie różowy, jak prosię.
- Bo ja wiem? Im więcej, tym lepiej, a co chcesz go?
- Nie żartuj! Dom pijaczki! Nigdy! Obiecałem, że póki ona żyje, nigdy tu nie wrócę, i nie wróciłem. Ty w resztą też, chodźmy go obejrzeć.
Hanka zadbała o idealny porządek, przyjemny zapach, kwiaty, nawet nastawiła automat od ogrzewania, ale wiedziała już, że nikt tego nie doceni. Sięgnęła po tkaninę do okrycia klatki, po raz ostatni omiotła wzrokiem pokój. Jej oczy zatrzymały się na krwistoczerwonej pelargonii, poszła po szklankę z wodą, podlała ją, odniosła szklankę do kredensu, położyła na stole w kuchni klucz i wyszła, a za nią prawnik z doniczką w ręku. Zdumiona podniosła brwi bez słowa.
- Pelargonia jest dla mnie. Wiem, że pani ją lubi, ale jest moja, mam to w kontrakcie.
Uśmiechnął się i próbował zmieścić klatkę z ptakami z tyłu wozu. Desperacko starał się uzyskać choć trochę miejsca, tymczasem dziewczyna wzięła ją i poszła pieszo do domu wchodząc w pierwszą uliczkę w prawo, o której wiedziała, że nie można wjechać w nią autem, bo jest jednokierunkowa. Szła pod górę trzymając w jednej ręce dużą klatkę, a w drugiej białą kopertę. Na końcu stromej uliczki stały bloki. Ledwo zmieściła się w windzie z ogromną klatką. Weszła do mieszkania i postawiła ptaki na stole. Zrobi sobie kawę, pomyślała. Tak z pewnością zasłużyła na dobrą, aromatyczną, mocną, czarną kawę. Włączyła czajnik. W kieszeni miała tysiąc złotych. Straciła pracę, ale miała na opłaty i kilka porcji zamrożonej zupy w lodówce. Nie będzie tak źle, pewnie zaraz coś sobie znajdzie. Ten koszmarny dzień miał jednak jakieś plusy. Maleńkie, ale zawsze…
Odkryła Cezara i Kleopatrę. Wiedziała, że latem klatka nie będzie mogła stać w pełnym słońcu, postanowiła, że powiesi ją na ścianie a wiosną pomyśli, jak zaadoptować balkon, by ptaki korzystały z niego jak z ogrodu. Cieszyła się z miłego prezentu od starszej pani, która nałogowo smażyła jajecznicę, a na kuchennym parapecie hodowała do niej szczypiorek. Przypomniała sobie jej głos: "najpierw śniadanie, potem praca, panno Haneczko". I tak trzy razy w tygodniu jadła jajka w towarzystwie staruszki, która wypytywała ją o wszystko, nie mówiąc o sobie nic. Była bardzo skuteczna. Wyciągnęła ze skrytej i małomównej Hanki niejedną historię.
            W końcu kiedyś opowiedział jej nawet o tym, że w sierocińcu mówili o niej "dziecko głodu", bo gdy przywieźli ją kilka miesięcy po śmierci matki okazało się, że zapijający się z żalu ojciec karmił ją sporadycznie i byle czym. Głównie wył. Emocjonalnie i fizycznie pozostawiona, nie umiała nawet wytrzeć sobie tyłka. Była przeraźliwie chuda i jadła do wymiotów, by po chwili zacząć od nowa. Prawie nie mówiła do czasu, aż poważnie się nią zajęli. Właściwie stale czuła głód, ale teraz nie był on fizyczny. Był pustką, czeluścią. Emocjonalna kaleka, wiecznie na granicy każdego rodzaju ubóstwa, a jednak samodzielna, choć nierozumiejąca, po co żyje. Obojętna. Zawiedziona. Zraniona. Wygłosiła najdłuższą wypowiedź w życiu do obcej kobiety, jedząc w jej kuchni śniadanie.
To wspomnienie sprawiło, że poczuła zimno. Usiadła na kanapie kuląc pod siebie nogi i ogrzewając dłonie kubkiem z kawą. Sięgnęła po kopertę. Rozdarła krótszy brzeg i wyjęła kartkę maszynopisu.
           
            "Umarłam. A potem sprezentowałam ci papugi i książki, z którymi nie wiesz co masz zrobić. To kłopot panno Haniu, ale nie tak duży jak sądzisz.
            Moje dzieci niczego ode mnie nie potrzebują. Gdy potrzebowały, nie byłam w stanie im tego dać. Byłam najgorszą z matek, chlałam, wiec  ojciec zabrał ich, by mogli normalnie żyć. Teraz ja potrzebuję, by oni dali ci spokój, dostali więc dom, którego nienawidzą, ale jest coś wart.
Chcę, chciałabym, zależy mi, byś zaczęła sobie radzić. Poradzisz sobie, panno Haniu. Pomogę ci. Pozwól, bym przez chwilę była tą namiastką matki, której nie pamiętasz. Zaufaj mi. Umarłam, nie mogę cię już bardziej zawieść, prawda?
            Kochanie! Trzeba posprzątać klatkę Cezara i Kleopatry. Zrób to nim przywiozą książki. Zostaw sobie cztery kartony opatrzone czarnym symbolem Kleopatry, resztę każ oddać do biblioteki na uczelni. Oni zrobią z nich lepszy użytek. Powiedz słowo, a mecenas załatwi to za ciebie.
Będziesz wiedziała co dalej, zrób to, znajdziesz dalsze wskazówki.
Zupełnie obca kobieta. Martwa Marianna Szawłowska.
Ps. Zjedz śniadanie, panno Haneczko.
           
            Hmm... dziwne. Dopiła kawę i umyła kubek. Potem postąpiła zgodnie z życzeniem staruszki, postanowiła posprzątać ptasią klatkę. Wysunęła szufladę z podsypką i na podłogę wypadł spod niej pakunek wielkości zeszytu zawinięty w strunową torebkę. Wewnątrz były list, pieniądze i klucz. Odłożyła rzeczy na stół, nalała ptakom świeżej wody, wsypała ziarno i zmieniła ściółkę. Z niedowierzaniem zerkała na leżące na stole pliki żółtawobrązowych dwusetek. Usiadła i otworzyła kolejny list.
           
            "Panno Haniu, zostawiam Ci trochę gotówki. Niewiele tego zostało, jakieś pięć tysięcy, dla ciebie to sporo, wiem.  Wydawaj je mądrze. Klucz jest do skrytki w banku, w tym samym to zwykle. Jest na nim numer.  Gdyby ktokolwiek o cokolwiek pytał, a nie powinien, hasło to zawsze: Cezar i Kleopatra. W skrytce są trzy maszynopisy powieści historycznych. Zadzwoń na numer napisany ołówkiem na okładce, powiedz tylko: "Cezar i Kleopatra" i że jesteś gotowa. To wydawnictwo. Od dawna chcą wydać te książki, twierdzą, że to będą bestsellery. Nikt mnie tam nie zna, nikt nie ma żadnych danych. Wezmą Ciebie za mnie bez cienia wątpliwości i z wdzięcznością. Nie zastanawiaj się. To nie plagiat, to dar losu panno Haniu, nowe życie. Książki są Twoje, weź za nie duże pieniądze, a potem zrób coś dla mnie, dziecko.
Chciałabym Cię prosić, żebyś zrobiła coś ze swoim życiem, byś poszła na studia, otworzyła się na ludzi, przestała się bać, może nawet weszła w jakiś związek, cokolwiek...  Żyj tak,  jak chcesz, bylebyś była szczęśliwa i pamiętaj o starej kobiecie.
Marianna Szawłowska
Ps. Daje Ci Twoje własne słowa: "dziecko głodu" . Zrób z nich użytek, zrób tytuł ,zrób  cokolwiek chcesz. Jeśli piszesz tak, jak opowiadasz, Twoja kolejna książka będzie najlepsza. Lepsza od tych trzech.

            Spojrzała na zegarek. Wzięła klucz od bankowej skrytki i trochę pieniędzy. Wybiegła z domu i kupiła jabłko w warzywniaku. Facet roześmiał się, gdy chcąc zapłacić  wyjęła z kieszeni dwie stówy, machnął ręką. Zapłaci przy okazji. Wiedziała, że zdąży przywieść książki z banku, nim dostarczą jej bibliotekę Marianny. Wracając zadzwoniła z budki na podany numer, odebrał jakiś naczelny.
- Dzień dobry. Cezar i Kleopatra.
- W reszcie. Myślałem, że poszła pani do konkurencji. Jest pani gotowa?
- Tak.
- Przyjdzie pani podpisać umowę?
- Proszę podać mi adres – Zapamiętała nazwę ulicy -  Jutro. Będę rano, dobrze?
- Czekałem dwa lata, poczekam do jutra, zapraszam do mojego biura, może być nawet ósma rano. Do zobaczenia.
            Gdy przywieziono książki, zgodnie z instrukcją, kazała zostawić tylko cztery kartony, resztę odesłała. Mecenas uśmiechał się i spytał, czy nie potrzebuje pomocy prawnej przy umowie wydawniczej. Może wiedział? Potrzebowała. Zapisała sobie jego numer telefonu. Zabrał resztę pudeł i odjechał, otworzyła pierwsze. Na wierzchu stała czarna, piękna maszyna do pisania. Na wkręconej, pomiętej już kartce ktoś wystukał na środku dwa słowa: "Dziecko głodu". Uśmiechnęła się stawiając maszynę na stół. W kartonie były opasłe tomy o kulturze antyku. Potem zaczęła czytać książkę, tę którą miała pierwszą wydać jako swoją, by w przyszłości móc napisać inną historię i choć przez moment pokazać się światu. Zrobi to kiedyś, naprawdę, dla starej kobiety, profesorki historii i filologii klasycznej.


wtorek, 10 stycznia 2017

Na miarę

Macie tak czasem, że budzicie się rano i czujecie, że potrzebujecie zrobić sobie prezent, coś niewielkiego,  ładnego, żeby się nagrodzić? Tak, wiem, że kupiłam sobie dziś książkę, ale nie o to chodzi. Myślę raczej o tym, żeby zrobić sobie coś dla siebie, samemu.
Po serii koszmarów, które nie opuszczają mnie ostatnio ani na krok, obudziłam się tak zmęczona, że pomyślałam, zrób to! Wyprasowałam ciemnoniebieską grubą satynę bawełnianą, potem trochę, bladoniebieskiej, takiej wpadającej w srebro, pięknej na dodatki, narysowałam wzór i z zapałem przystąpiłam do krojenia. Później szyłam, bardzo się starałam, nie spieszyłam się i w końcu wyczarowałam sobie cudo: piękną, zwiewną i seksowną koszulkę nocną. Na koniec, aby sprawić sobie radość, postanowiłam ją przymierzyć przed lustrem  i… tu zaczęły się schody.  
Spójrzcie na kolejność: prasowanie, rysowanie, krojenie, szycie i przymiarka, cóż, właśnie tak, zapomniałam o mierzeniu. Mój wykrój oparłam o wcześniejszą koszulkę. Nosiłam ją ostatnio na początku lata, a że już wtedy zaczęłam mocno się zaokrąglać cieszyłam się, że jest rozciągliwa. Niestety, bawełniana satyna nie jest. A ja nie ważę już tyle co latem. :(
Moja młodsza córka patrząc, jak próbuję zdjąć z siebie zaklinowany na piersiach materiał nie tylko pospieszyła mi z pomocą, ale i dała dobrą radę, mówiąc: „mamusiu, wstaw tu sobie z boków takie paski, to się poszerzy”. Nie wstawiłam ich z boku. Rozcięłam tył i wszyłam dodatkowy pas materiału i wtedy okazało się, że nie tylko jest za dużo, to jeszcze się nie układa. Wieczór spędziłam siedząc w samych majtkach przy maszynach do szycia robiąc zaszewki, wszywając gumki, dopasowując stanik,  a ostatecznie nawet skracając (na wyraźne żądanie męża|) o całe 15 centymetrów.

Skończyłam przed dziesiątą, jestem dzielna. Jeszcze pranie, prasowanie i upragnione noszenie. I tylko ten komentarz zadowolonego z efektów  męża oglądającego wiadomości: „co, na 81 miesięcznicę sobie uszyłaś?” – bezcenny.

poniedziałek, 9 stycznia 2017

Wyrwane z kontekstu.


KIEDY RZEKŁEM: „ŁOŻE MOJE MNIE POCIESZY, 
MOJE ŁÓŻKO POMOŻE MI ZNIEŚĆ MOJE ZATROSKANIE,
WTEDY TY PRZERAZIŁEŚ MNIE SNAMI I WIZJAMI MNIE PŁOSZYSZ TAK,
IŻ DUSZA MOJA WYBIERA UDUSZENIE, 
ŚMIERĆ RACZEJ, NIŻ MOJE KOŚCI „. HIOBA 7:13-15

Nic tak człowieka nie dręczy jak jego własne koszmary. Mgliste, niezakotwiczone w miejscu i czasie opowieści, które zmętnione jak bagnisko wciągają i pochłaniają jaźń, wysysają siły i  nim opustoszą mózg z tego, co mogłoby nieść uniesienie, ryją w pamięci szlaki nie do zapomnienia.  A szkoda, bo potem nijak się pozbyć tych choler nie można.
Basia rozmyślała. Nie czyniła tego chętnie. Po prostu, gdy się zbudziła, nie odczuła tego wcale, jakby nadal spała.  Wyszykowała się do pracy jak na autopilocie i właściwie od kilku godzin siedziała w zimnej hali, gdzie miała sortować cebulę. Ogromna Ukrainka, Tania, wciąż stawała nad nią i darła ryja jak zgniłymi rybami rzucając obco brzmiącymi bluzgami. Wszyscy wiedzieli, że jest tu kierowniczką ze względu na kwalifikacje nabyte na przydrożnych parkingach. Nikogo już nie dziwiło, że chamsko kazała się Polakom i w Polsce uczyć ukraińskiego. Przywykli. W końcu co dupa szefa, to kierownik. Zawsze tak było. Tania, osoba absolutnie niedroga, zgodnie z imieniem, a do tego poganiaczka niewolników,  po raz kolejny stanęła nad Baśką patrząc jej na ręce, a ona wciąż myślała o śnie.
 Kiedy się człowiek naogląda i nasłucha, a potem ma od tego  koszmary, to zamyśla się częściej, niż by sam chciał. Ręce wykonują pracę niemal  automatycznie, więc pewnie uda się jej z osiemset wyciągnąć do wypłaty. Tym razem nie da się oszwabić tej  szmacie. Nie pozwoli sobie niczego potrącić. Zaplanowała, że w tym miesiącu nakradnie ile wlezie cebulek tych wielkich lilii, co pachną tak obłędnie, że nie da się spać w ogrodzie, a potem puści po sąsiadkach, to chociaż trochę nadgoni, bo nijak nie starczało jej na opłaty i jedzenie. Ta praca i nędzna pensja zmusiły ją do powrotu do rodziców na jeden pokój z walniętym bratem i jego wielkim psem. To nie był powód do radości.
Zawieszki w głowie Baśki powstawały z powodu konkretnego snu. Nietypowego i orającego jej pamięć, odkładając się bruzda za bruzdą i nijak nie mogła tego niepamięcią zabronować. Nie dało się nasiać na wierzchu niczego innego. Nic nie chciało się przyjąć. Ni cholery. Ani „M jak mydło”, ani „Szkoła”. Nic nie działało.  
Śniła, że była świętą, ale nie jakąś tam pierwszą lepszą, tylko szkolną świętą. Stała na korytarzu szkoły zawodowej, którą skończyła z takim trudem. Szkoły w której straciła dziewictwo poprawiając zera z klasówek z matmy, bo profesor uważał, że zero to ocena na jaką zasługuje. Nie myśląc wiele zapłaciła w pierwszej klasie i zawsze już poprawiała zera ze sprawdzianów w kantorku za gabinetem matematycznym po siódmej lekcji. Nawet nie patrzyła w tamtą stronę. Teraz stała nieopodal drzwi do salki religii, tej samej, w której w trzeciej klasie zamknęły drzwi i rozebrały do naga młodego wikarego a potem nie przestawały go dotykać i ocierać się o niego zmysłowo, aż przestał walczyć i sprawiając, że jego wytrysk ochlapał biurko i leżący na nim dziennik. On był jeden, ich było dwadzieścia. Nawet trochę się bronił. Więcej nie przyszedł na zajęcia z nimi. Nie przyszedł też nikt na zastępstwo, więc po prostu szybciej szły do domu. Żadna nie miała wyrzutów sumienia, to przecież była taka niewinna zabawa.
Korytarz rozświetlało światło. Było bezczelnie jasne. Nie oślepiało, bo świeciło zza jej pleców, nagle wszystkie dzieci, takie małe, przedszkolne, zaczęły na nią pluć i strzelać oślinionymi papierkami, poczuła się mokra i prześladowana. Było jej smutno. Ruszyła naprzód, a tam wyzywał ją dyrektor z głową rotwailera. Krzyczał, że puszczalskim sukom mówi: nie! To było dziwne w pysku psa. Patrzyła na niego w wyższością i cytowała: „PRZED BICZEM JĘZYKA ZOSTANIESZ UKRYTY I NIE BĘDZIESZ SIĘ BAŁ ZŁUPIENIA GDY PRZYJDZIE”. [i]  Nie wiedziała skąd się wzięły te słowa, ale bardzo pasowały do sytuacji. Dyrektor zniknął. Zastąpiła go syrenka Arielka . Zgięła się w rybim ukłonie i poprosiła o łaskę. Święta, którą była Baśka nie bardzo wiedziała, czym jest łaska, znała tylko: „bez łaski”, które rzucała matka, gdy sama szła wynieść śmieci, bo nikt nie chciała się ruszyć, więc powiedziała tylko: weź sobie i poszła dalej. Podłoga korytarza stawała się krzywa i coraz bardziej bolały ją stopy. Puchły, zmieniały kolor to na zielony, to na żółty. Nagle pękły i w szczelinach pojawiły się kiełki roślin. Owies, pomyślało święte dziewczę i krzyknęło:  „ CZY MOJA MOC JEST Z KAMIENI? ALBO CZY CIAŁO MOJE JEST W MIEDZI?” [ii] nabrała powietrza i poprosiła jeszcze:  „DAJCIE MI COŚ, ALBO PODARUJCIE MI TROCHĘ WASZEJ MOCY”. [iii] Potem wybuchły jej ręce i zakwitły na moment nim zmieniły się w dynie, wielkie i ciężkie jak siaty z netto. Potem ze stołówki przybiegły konie, by skubać jej kiełkujące stopy. Była ważna dla nich, dla całego wszechświata, była święta i świetna i ktoś orał jej plecy i zasiewał w nich dziecięce główki z których zamiast ludzi rosły półtusze wieprzowe. A ona była już taka zmęczona i bolały ją nogi.
„TAK DANO MI W POSIADANIE NIC NIE WARTE MIESIĄCE KSIĘŻYCOWE I WYLICZONO MI NOCE NIEDOLI” [1], westchnęła głośno i rozpłakała się nad swoim ciężkim losem karmy dla zwierząt i ludzi, potem już był tylko tłum skandujący że: ”CZŁOWIEK NARODZONY Z NIEWIASTY ŻYJE KRÓTKO I JEST PRZESYCONY NIEPOKOJEM”,  jej niepokojem były pękająca skóra i wysypujące się przez nią zboże. Pewnie owies, bo wsuwały go konie.
Jedli ją, jedli, aż zjedli całą, do ostatniej okruszyny i nic nie zostało ze szkolnej świętej. Nikt jej nie ratował, ani młody ksiądz spętany kokonem wstydu, ani matematyk w za krótkich portkach i czerwonych szelkach. Dyrektor aportował rzucane mu ukraińskie słowa… słowa…
Tania stała nad nią i darła ryja nie wiedziała jak długo. Pokiwała głową jak piesek zza tylnej szyby starej skody sąsiadów i wzięła się do roboty. Przemyślała to.
 Właściwie, wszystko było jasne. Na jej nogach uwalił się pies. Nie był lekki, dlatego bolały. Gdy zasnęła jej szalony brat, przeżywający kolejną młodzieńczą fascynację, włączył sobie Biblię w mp3. Właśnie leciała księga Hioba.  To wszystko wyjaśniało. Tylko jedna durna  myśl tłukła się po ugorze, jaki pozostał z jej mózgu po tej nocy: skąd tam się wzięły konie? I co to znaczy, gdy  jedzą ci nogi?   
       


 [i] Hioba 5:21  [i] Hioba 6:12 [i] Hi 6:22b iv Hioba 7:3 [i] Hioba 14:1
 Fraktal autorstwa  Rogera Johnstona

niedziela, 1 stycznia 2017

Jak cię rozbawić, kochanie?

    Kiedy tak patrzę na statystykę swojego bloga nasuwa mi się takie spostrzeżenie, że nie powinnam pisać opowiadań, w których note bene i tak nie czuję się dobrze, bo niewiele osób je czyta. Najwięcej odwiedzin było wtedy, gdy napisałam parę słów o „Morderstwie na Korfu”  Alka Rogozińskiego. Wniosek jest taki:  Zuza, nie bredź, bierz się za recenzje! Nie ważne, że się na tym nie znasz. Ważne, że ktoś chce je czytać. ( W tym momencie powinien z boku stanąć prawdziwy przyjaciel, poklepać mnie po pleckach i powiedzieć:  Pieprzysz trzy po trzy, jeszcze dwa słowa i będzie ci się należał przeszczep mózgu na  NFZ, ale się nie pojawił, niestety).
    Ale do rzeczy. Kochana Zofia (czyli mądrość -  tak ma marginesie niezmierzona) zrobiła mi niedawno prezent. Dostałam to, co tygryski lubią najbardziej zaraz po brykaniu ;) czyli książki. Nie będę pisała o „Księgarence”, bo mam mieszane uczucia . Ponieważ nijak nie znam się na recenzowaniu wolę zbłaźnić się raz, a nie dwa razy,  wybrałam więc do polecenia Wam tę pozycję, która uważam za lepszą. (Czy Wam też słowo pozycja nie kojarzy się z literaturą?)
     Dużo różnych recenzji tej książki przeczytałam. Doskonale pamiętam, o co miały żale kolejne recenzentki i muszę Wam powiedzieć niedelikatnie, że niektóre powinny kij  z dupy wyciągnąć, to może nie byłyby takie sztywne. Dlaczego? Bo to nie jest lektura dla sztywniaków. „Jak Cię zabić, kochanie?”  to ironiczna i lekka lektura, która ma sprawić, że odpoczniecie. Jest napisana w sposób lekki i przyjemny dla odbiorcy a przy tym zaprawiona jak dobry bimber błyskotliwym poczuciem humoru. Jako, że to moja druga, ( i pół) książka tego autora, spróbuję udawać znawcę literatury i teraz stwierdzę autorytarnie: zdrowe poczucie humoru to cecha wspólna twórczości Alka Rogozińskiego.  
     Facet rozwalił mnie już w drugim zdaniu. I tu nasuwa mi się takie porównanie z tą brudną dziwką, polityką.  Kiedyś  jakiś dziadzio stwierdził, że: „prawdziwego mężczyznę poznaje się po tym, jak kończy, a nie jak się zaczyna”. Można by to samo odnieść do tej książki. Zaczyna się od bomby, i przez całą jej długość, aż do samego końca, czekają nas co krok kolejne eksplozje.
     No i moje ulubione perełki,  ( te wypisuję sobie w trakcie czytania), młotek do kotletów ominę, zacznę od „700 dzieci Brada Pita”, leżę i kwiczę a tuż obok, ‘rybka mordziasta’. Super. Tego nie znałam, potem miałam zawieszkę, bo jako element społeczeństwa, który z natury stroni od telewizora kompletnie nie wiedziałam, o co chodzi z przystojniakiem i zmianą płci. Sąsiadka życzliwie wprowadziła mnie w ogólnodostępne życie Kardaszjanów, czy jak im tam. Nadal nie wiem o kogo chodzi, ale fakt, że to nie fejk jest zarąbisty.  Dalej: „Sanktuarium w Liszaju”  - majstresztyk, sama używam : piesza pielgrzymka do Jarocina, bo mam na Woodstock ze 40 km J - cwaniara. No i „sucz”, słowo klucz, u mnie tuż obok szantrapy, doskonałe, soczyste i wymowne. Co jeszcze mnie rozwaliło? Hmmm. Amerykańskie pojęcie geografii Europy i świata. Takie prawdziwe, że aż boli, sto procent celności. Gdybym miała coś poprawić, to Alma trochę mniej przypominałaby Rico z „Pingwinów z Madagaskaru” J . I tak się zastanawiam, jaki procent amerykanów używa swojego odpowiednika słowa koincydencja? I co jest? Chyba muszę sprawić sobie słownik.
     Gratuluję autorowi pióra i polotu. I polecam. 100% dobrej zabawy. A jeśli chcecie coś trudniejszego i wymagającego, źle  trafiliście. „Jak cię zabić, Kochanie?” to cudowna rozrywka, nie filozoficzna rozprawa.  

PS. A za tę „szczerbatą Zuzę” kiedyś się z autorem policzę.