Lubię poznawać
nowych ludzi, a jeśli do tego okazuje się, że mamy podobne
poczucie humoru, jest bosko. Jakiś czas temu dzięki umowie z Agatą
znalazłam się w grupie fanów Hanki Greń.
Jak ja lubię te
babę fajną i swojską! Ona stale rozrabia. Najpierw ciągle ją
fejs banował, bo bawią ją dokładnie te same rzeczy, co mnie.
Potem pogadałyśmy i strasznie chciałam mieć tę jej najnowszą
książkę. Kupiłam a ona się zakręciła i wysłała mi ją nie
tam gdzie trzeba. Ha, ha, mówię Wam, Hanka – rozrabianka.
Zdycham, znaczy
leczę mordercze przeziębienie i zabójczy katar. Siedzę od rana
okutana w kołdrę, szlafrok, dwa suche gorące termofory, popijam to
kawę, to herbatkę i czytam. No w sumie już skończyłam, ale
czytając przez cały dzień od ósmej rano pozwoliłam sobie ponękać
autorkę swoimi komentarzami i pytaniami.
Uwielbiam kiedy
bohaterowie są charakterni i mają swoje specyficzne sposoby
zachowania lub wyrażania. U Hani w „Wilczych kobietach”
znajdziecie nie tylko słowa, które zobaczycie na oczy po raz
pierwszy, bo to stuprocentowe regionalizmy, ale i gamę rzadkich
fajnych imion damskich. Jej postacie są realne do bólu. Do tego
rzucają teksty które przyprawiły mnie o banana na twarzy: tarpany,
dobre wino z biedry, omdlały denat w trakcie rozkładu i takie tam
drobiażdżki które świadczą o niezwykłej błyskotliwości
autorki, i inteligentnym poczuciu humoru na najwyższym poziomie.
Kilka dni temu Alek
Rogoziński po tym, jak odebrał nagrodę za komedię kryminalną
powiedział, że pisanie tego gatunku jest trudne, bo nie tylko
musisz napisać kryminał, ale jeszcze zrobić to w sposób zabawny.
On ma rację, a Hanna Greń nadaje się do tego doskonale.
Hanka – wielki
szacun – jesteś boska (a teraz sobie wyzdrowieję i przeczytam
wszystko co mają Twojego w bibliotece). Dzięki za autograf!